The Mystery of Paul Drasch

o kulturze i sztuce innej niż fotograficzna
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Owain
Nasz Czelnik
Posty: 14707
Rejestracja: 11.2016

The Mystery of Paul Drasch

#1

Post autor: Owain »

The Mystery of Paul Drasch

A przecież jakieś znaczenie musi się kryć we wszystkich rzeczach, gdyż inaczej wszystkie one byłyby mało warte, zaś cały ten okrągły świat - jedynie pustą cyfrą.

Herman Melville - Moby Dick

Epizod I - Garras del Diablo

Galeony. Belles de la mer. Piękne jak katalońskie dziewice. Dzikie, jak ceutańskie kochanki. Nigdy przedtem, nigdy potem nie było na morzach wspanialszych żaglowców. Dumnych, dostojnych lecz drapieżnych i zabójczych. Nigdy przedtem, nigdy potem, szybkości i zwrotności nie towarzyszyło takie wysmakowanie kształtów, taka finezja budowy. Nie dorównały im ni klipry, ni fregaty, ani nawet słynne windjammery. Ale u schyłku XVIII wieku, pomiędzy Starym Kontynentem a Nowym Światem, nie żeglował już żaden galeon. Żaden. Oprócz jednego.

***

Na ustach Kapitana Wilfredo Pastora Kerrereño pojawił się błogi i lekko obleśny uśmiech, gdy Fiorella Luna delikatnie wyjęła mu z dłoni kieliszek i odstawiła na stolik. Rude loki przez moment pięknie zagrały w świetle świec z zielenią absyntu, by za chwilę łaskotać Kapitana po brzuchu. WPK zamruczał. Sprawność, z jaką delikatne dłonie rozpięły pasek u kapitańskich spodni wskazywała, że Fiorella jest mistrzem w swoim fachu. Nie dziwota, że w casa de putas pod numerem 36 przy Calle Hospital de Mujeres, za jej usługi trzeba było słono płacić. Ale Wilfredo wiedział, że była warta każdego reala.
Cortesana, zasiawszy ziarno przyszłej rozkoszy, usiadła Kapitanowi na brzuchu, mocno obejmując go udami. Dłonie, białe jak andaluzyjskie miasteczka, przyciągnęły kapitańską twarz do biustu, który kojarzył się z mityczną Amalteą. Usta, czerwone jak mury Alhambry, jęły szeptać czule:
- El Capitan… Querido. Mi comandante…
Palce Fiorelli wpiły się w długie, acz siwawe już włosy Kapitana.
- El Capitan… El Capitan!! - Fiorella co raz mocniej targała głową kochanka.
- El Capitan!!!
Wilfredo zamrugał oczami. Rude loki zamieniły się w czarne jak heban fil-file. Fiorella patrzyła na niego zaniepokojonymi oczami czarnoskórego chłopca, który cały czas nerwowo potrząsał Kapitanem.
- El Capitan!!! Problemas!!!

***

Chwiejny, lecz stanowczy krok Wilfredo po pokładzie nie był spowodowany ilością wypitego rumu czy brutalnie przerwanym marzeniem sennym. Ewidentnie Coño de Leica,1 pinasa pod banderą Casa de Contratación en Cádiz, wpływała na niespokojne wody. Za Kapitanem truchtał dzielnie El Negro, w jednej dłoni ściskając lampę olejną, drugą przytrzymując fantazyjny tricorn. Obok biegła Mela, kapitański pies. Wiatr się wzmagał.
Na rufie zamajaczyło koło sterowe. Ale nie było przy nim nikogo.
- Me cago… - zmielił pod nosem WPK. Wyrwał lampę z rąk przerażonego El Negro i przyświecił. Liny zostały porąbane, koło sterowe kręciło się bezwładnie. Na szturmwale pośpiesznie, acz wyraźnie wyryto napis: „GO TO HELL, BASTARDS. PAUL DRASCH.”
- Francisco. Zabiję zdrajcę - słowa Kapitana były jak lodowce Sierra Nevada.
Nagle znieruchomiał. Węszył.
Zajechało spalenizną.
- W dzwon, El Negro, w dzwon! - krzyknął WPK biegnąc już w kierunku luku prowadzącego pod pokład. - Incendio a bordo!!
Przedzierając się w kierunku rumpla, Wilfredo potykał się o marynarzy, którzy wybudzeni dźwiękiem dzwonu okrętowego pośpiesznie wstawali z koi i dołączali do Kapitana.
Przedział sterowy przedstawiał żałosny widok. Wszędzie walały się pocięte lub tlące się sterociągi, języki ognia tańczyły już na rumplu, nieubłaganie pełznąc w kierunku burty i płetwy sterowej.
- Panie Nordenvind! Polewaj pan!! - wrzasnął WPK do marynarza stojącego najbliżej. Nieprzytomny widać jeszcze Nordenvind, wyciągnął zza pazuchy bukłak grogu i bezwiednie rozglądał się za kubkiem godnym kapitańskich ust.
- Nie to, mamón! - Wilfredo wyrwał mu napitek i odrzucił w kąt - Wiadro! Woda! Comprende?!
Marynarze prędko sformowali dwa rzędy do kadzi i podając sobie z rąk do rąk wiadra, rozpoczęli gaszenie. Całe szczęście ogień nie zdążył się rozprzestrzenić i już po chwili przedział sterowy zamglił się parą wymieszaną z popiołem i smrodem gaszonego, mokrego drewna.
Zapadłą ciszę przerwał donośny tupot bosych stóp, jakby pod pokładem szarżował mały nosorożec. Do pomieszczenia wpadł zdyszany, łysy brodacz o mętnym od alkoholu spojrzeniu. Nie licząc szeroko rozchełstanego, brudnego kożucha, był nagusieńki, jak go Pan Bóg stworzył.
- Que pasa? - zapytał bełkotliwie brodacz, czule obejmując słup dla zachowania równowagi. - Manewry? Abordaż? Kurewki?
Kapitan Wilfredo wyjął mu z rąk butelczynę i pociągnął sążnisty łyk.
- Mały sabotaż, ale już zażegnany. Idź spać, Bosmanie. Idź spać - westchnął. Po czym zwrócił się do załogi:
- A teraz - wycedził - powiedzcie mi, kurwa, gdzie jest ta kanalia Francisco?

***

- Un cadáver, proszę ja ciebie - skonstatował doktor Pill2, drapiąc się po bokobrodzie. - Całkiem martwy, raczej.
El Capitan i doktorek wpatrywali się w tańczącego na wietrze Francisco. Tańczącego na linie, której jeden koniec przymocowany był do bezanmasztu, drugi zaś do jego szyi.
- Odciąć judasza - zakomenderował WPK.
Niebo z czerni przeszło w szarość, co świadczyło, że gdzieś tam wstawał świt. Jednak wokół pinasy gęstniały ciemne chmury. Nieprzyjemny deszcz zacinał, wciskał się pod poły ubrania. Tam, gdzie podążał pozbawiony sterowności statek, antracytowo-kobaltowa ściana powietrza i wody rozbłyskała raz po raz światłem piorunów.
- Albowiem Bóg ukarze tych, którzy podnoszą rękę na siebie samego. Poznają oni najniższe kręgi piekła, gdzie w smole i gorących węglach będą całować w dupę samego diabła - natchnione słowa były niczym dźwięki zamykających się trumien. Wypowiadająca je postać zbliżyła się do Kapitana i doktorka, mrużąc oczy splunęła na pokład.
- Przynajmniej nie musimy przeciągnąć go pod kilem, drogi Eligio3 - zauważył wesoło WPK, zwracając się do pierwszego oficera na Coño de Leica.
- Zawsze był podejrzany. Nie modlił się dość gorliwie, nie śpiewał tradycyjnych pieśni. Takim nie można ufać - sapnął Eligio. Odcięte truchło Francisco walnęło głucho o pokład.
- Dawać worek - zaordynował El Capitan. - I jednego maravedi - dodał po chwili namysłu.
- Będziemy marnować pieniądze na psubrata? - jęknął Pill - szkoda…
Eligio karząco podniósł palec:
- Phillipie. Tak każe morska tradycja. Nie lekceważ jej!
Doktor przewrócił tylko oczami i kucnął przy zwłokach.
- I tak muszę spisać libellum mortem. Jakbym nie miał ważniejszych rzeczy do roboty - brawężył doktorek. - Moneta dla Charona, też coś! Panowie, mamy prawie XIX wiek! Co on tu ma w gębie… o, kurwa!!!
Doktorek odskoczył od zwłok jak oparzony. Teraz dopiero spojrzał na krocze denata, gdzie plama na spodniach nie była spowodowana jedynie przez nasienie i mocz oddane mimowolnie przez wisielca. Krew. Dużo krwi.
- Doktorze? Co jest?
Pill, krzywiąc się z obrzydzenia, energicznie wycierał rękę w chustkę.
- Testes in faucium - rzekł doktor - to nie było samobójstwo. Ktoś odciął mu przyrodzenie i wepchnął do gardła.
- O, kurwa!4 - skonstatował El Capitan. - Do wora z nim. I pamiętać, szyć przez nos!

***

Młody marynarz, zwany Quraco, pośpiesznie zaszywał worek z trupem. Niby widział już kilka zwłok, ale żadnych dotąd nie musiał dotykać, a co dopiero… Szew nieubłaganie zbliżał się do twarzy denata. Drżąca dłoń z krzywą igłą zawisła nad nosem. Zawahał się. Popatrzył ukradkiem, czy nikt nie widzi i dokończył szycie niczego nie przebijając.
- Bywaj tu! - krzyknął do kompanów. - Gotowe! Do wody ze skurwiensynem!!

***

- Kapitanie - Eligio złapał Wilfreda za mankiet i konfidencjonalnie pociągnął w cień forkasztelu. - Jeśli to nie on, nie Francisco, to mamy problem. Szpiega. Być może pieprzony, brytyjski spisek.
- Drogi Eligio - Kapitan również ściszył ton - nie mam czasu teraz. Leica zmierza gdzieś w pizdu, nadchodzi sztorm, a ja nie mogę sterować statkiem. Francisco nie był lubiany, może któryś z chłopaków wypił za dużo i nerwy puścili…
- Może - Eligio nie dawał za wygraną - a może nie. Steru i tak nie naprawisz, dopóki wiatr się nie uspokoi i nie zakotwiczymy na jakiejś mieliźnie. Trzeba przesłuchać załogę.
- Załoga jest mi potrzebna na rejach – odparł WPK. – Sprawna, zwarta i robotna. Nie przestraszona twoimi…
Coś donośnie uderzyło w dno statku i przeciągle zachrobotało po poszyciu.
WPK szybkim susem wskoczył na forkasztel i po chwili był już przy bukszprycie.
- Luneta, szybko! – rzucił do nadbiegającej załogi.
El Negro natychmiast wręczył Kapitanowi tubus. Wilfredo złapał za forsztag dla lepszej stabilności i przyłożył okular do oka. I natychmiast się skrzywił.
- Dwadzieścia cztery-dwieście czterdzieści?! – jęknął i bezceremonialnie wypierdolił lunetę do wody. - Dawać pięćdziesiątkę!!
Właściwy przyrząd powędrował do rąk WPK.
- Me cago en la hostia. Mamy przejebane – poinformował załogę El Capitan, cały czas patrząc przez lunetę.
Ale załoga nie potrzebowała lunety. Gołym okiem można było dostrzec wyłaniające się z mroku skały. Po prawej, po lewej, wszędzie. Ostre, strzelające z morza bazaltowe słupy, poszarpane wiatrem, przeżarte morską wodą. Czekające na swoją zdobycz.
- Garras del Diablo… – El Negro wyszeptał z przerażeniem nazwę, która od wieków budziła trwogę wśród marynarzy.
Pazury Diabła.

***

- Odklangować fały! Wybierać szoty!! Bezan lewo na wiatr!! – darł się w niebogłosy Bosman Ian É’féin, przekrzykując fale – sterować nim, do kurwy nędzy!! Co się nie da?!!
Bosman, w zapiętym już kożuchu, z kawałkami wodorostów w brodzie, smagany deszczem i pianą, wyglądał jak wkurwiony Neptun.
- Trzy sążnie od bakburty! Przejdzie, przejdzie, teraz bezan prawo na wiatr!! – Bosman wił się jak w ukropie, doskakując raz to do próbujących manewrować na pomocą bezana marynarzy, a to czekając kolejnych gestów Wilfredo, który na dziobie wypatrywał skalnych pułapek.
Nagle WPK znieruchomiał.
Na wprost przed dziobem, już mniej niż ćwierć mili, wyrastał z wody niczym grzbiet Lewiatana, wielki, skalny garb.
Mela, siedząca do tej pory przy Kapitanie, przeciągle zaskowyczała i dała długą w głąb pokładu.
Wilfredo przełknął ślinę. Odwrócił się w stronę Bosmana, który bezradnie rozłożył ramiona, wyczekując wskazania kierunku. WPK machnął tylko ręką i złapał się z całych sił za forsztag.
Coño de Leica pruła przez szkwał ku swemu przeznaczeniu.
Uderzenie. Trzask. Horyzont odpłynął w dół, a Wilfredo zawisł na forsztagu, majtając nogami nad dekiem. Mocna fala przewaliła się przez dziób prawie zabierając ze sobą Kapitana. Wszystko wirowało. Teraz horyzont wystrzelił do góry, a Wilfredo walnął o pokład.
Nagle usłyszał hałas. Odwrócił się i zobaczył, jak po pokładzie z wielką szybkością ślizga się ku niemu ostry kawałek rei, Mela oraz drewniane wiadro. Choć niewiele widział, udało mu się zrobić unik przed ostrym drzewcem i złapać Melę. Ale przed wiadrem uchylić się nie zdołał.
Huknęło i El Capitan odpłynął w niebyt.

***
----------------------
1 Jak głosi tawerniana legenda, Coño de Leica nosiła swe dumne imię na cześć byłej kochanki El Capitana, Lieselotty von Zeiss, zwanej pieszczotliwie Leicą. Złośliwcy mówili też, że galion statku, przedstawiający piękną, nagą kobietę osobiście ozdabiał sam Wilfredo, precyzyjnie wycinając navają szczegół między udami rzeźby. WPK dbał o swój galion, który przypominał mu wspaniałe, dawno minione czasy galeonów. W końcu kiedyś sam był galeonowym ortodoksem.
2 Doktor Phillip „The Pill” Pillow, lekarz okrętowy, szkot duszą i urodzeniem, miał też inny przydomek: „Down twenty-four”. Jedni mówili, że to od zamiłowania do spędzania pod pierzyną całej doby, inni, bardziej złośliwi, że od zastosowanej przez doktorka kuracji, która wyprawiła pewnego nieszczęśnika na tamten świat w 24 godziny.
3 Eligio de Hormigonera - były duchowny, niegdyś prawa ręka samego Felipe Beltrána Serrano, wśród marynarzy zwany był „El Inquisidor”. Nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się wypowiedzieć przy nim na głos jego drugiego przydomka -„Señor Garrote”.
4 Czytelniku, mam nadzieję, iż zdajesz sobie sprawę, że dialogi lecą po hiszpańsku. Ale przecież „puta!” czy „joder!” nie ma takiego wyrazu, jak nasza stara, poczciwa „o, kurwa!”. Czyż nie?
5 Tak, tak. Bosman był Irlandczykiem.
Sowy nie są tym, czym się wydają...
Awatar użytkownika
Owain
Nasz Czelnik
Posty: 14707
Rejestracja: 11.2016

Re: The Mystery of Paul Drasch

#2

Post autor: Owain »

***

Wilfredo suwał po stole pustymi butelkami po rumie, symulując strzały z armaty.
- Baaadzia-bum!! Macie, angielskie psy! Łaaadować! Lonty wkręcaaać!! Cel – pal! Hik! – czknął Kapitan. – Stanowczo potrzeba więcej armat – mruknął odkorkowując zębami kolejną butelczynę. Naraz rozległo się pukanie.
- Wejść!
W drzwiach kajuty najpierw pojawił się tricorn, a potem pyzata, murzyńska buzia.
- Señor? - El Negro był wyraźnie zakłopotany - Dwie cudzoziemki, które płyną z nami tym statkiem, zapraszają cię na wieczerzę…
- Jakie cudzoziemki? – zdziwił się WPK. - Baby na statku?
- Señor, ja tylko przekazuję wiadomość…
- Nieważne. Prowadź. Nie możemy pozwolić, by damy czekały.
Kapitan i czarnuszek wyszli na pokład. Coś było jednak nie tak. Wilfredo rozglądnął się po pustym deku ale nigdzie nie było widać nikogo z załogi. Za to było ich słychać, oj, bardzo. „Musi dorwali się do rezerwowej beczki rumu” – pomyślał Wilfredo.
Gdzieś pod pokładem darły się wniebogłosy dwa tuziny pijanych gardeł. A ryk ten rozchodził się po wszystkich trzewiach statku:

W dokach Kadyksu ujrzałem ją,
A żagli miała chyba ze sto.
Jej imię cudowne jeżyło włos:
Santa Mamiya de Domestos!

Galeon cudnej urody to był,
Każdy marynarz by o niej śnił.
Z nią już na zawsze związałem swój los.
Santa Mamiya de Domestos!!!


***

WPK z ostrożnością i zagubieniem przemierzał przestrzenie pod forkasztelem. Jakby… nie poznawał swojego statku. Czy ten słup tu stał? Wychodek był z lewej czy z prawej? Zza uchylonych drzwi następnej kajuty dochodziły stłumione, damskie chichoty i lekko snujący się dym.
- Znów mi się łajba fajczy… - jęknął El Capitan. Ale tym razem dym niósł ze sobą aromat.
Nieśmiało zagadnął do pomieszczenia:
- Dooobry…?
WPK wzdrygnął się. Wśród wijących się lin, przewróconych beczek i stosów skrzyń, legowisko urządziły sobie dwie niewiasty o zauważalnej nadwadze i brakach w uzębieniu, za to w naddatkach w owłosieniu. Śniady kolor skóry świadczył o północnoafrykańskim pochodzeniu. Na środku stała wielka shisha, w pomieszczeniu unosiły się kłęby narkotycznego dymu.
- Señor kapitanie, dziękujemy za uprzejmość, z jaką raczyłeś przyjąć tę skromną wieczerzę. Zaspokój głód señor.
El Capitan popatrzył na stół. W dużym garnku pełnym zielonej brei tkwiły żabie odnóża i jakieś chrabąszcze. Z półmiska patrzyło z wyrzutem jedno oko kozy, której łeb był jedynie w połowie oskórowany.
WPK skrzywił się z obrzydzeniem.
- Dziwisz się naszemu spotkaniu? Nazywam się Emina. A moja siostra - Zibelda. Mieszkamy w Tunisie, ale pochodzimy z Grenady, ze starożytnego rodu Gomelezów. Chcemy ci powierzyć pewną ważną tajemnicę, kapitanie van Worden.
- Nazywam się Wilfredo Pastor Kerrereño! – dumnie wypiął pierś WPK. - I jestem kapitanem, a owszem, ale tego oto statku.
- Z tego, co nam wiadomo, dowództwo na tym statku dzierży Kapitan Drasch! – zarechotała Zibelda i wsadziła w miejsce brakującego zęba końcówkę od shishy, zaciągając się głęboko.
Jej wielorybie cielsko zadygotało, oczy zaszły mgłą.
Charknęła, odrzuciła głowę do tyłu i zaskrzeczała:

Znajdź harpun, co był złamany,
Nantucket kryją go jamy,
Tam lepsza znajdzie się rada,
Zna ją lekodziej stary.
Tam też się znak ukaże,
Że bliska już godzina,
By poznać sekret Drascha,
I znaleźć skurwysyna!


- A jeśli chcesz więcej informacji, señor kapitanie, musisz na nie zapracować! – zaśmiała się złowieszczo Emina i podkręciwszy wąsa rozchyliła swe uda, pokazując Kapitanowi coś, czego nigdy, przenigdy nie chciał zobaczyć.
Wilfredo, choć miał nienaganne maniery szlachcica, tym razem wybiegł z kajuty bez pożegnania.

***

El Capitan zatrzymał się dopiero na pokładzie i głęboko odetchnął. Popatrzył w gwiazdy. Ursa Major. Wolarz niby tak samo poganiał Psy Gończe ale…
Na deku nadal nie było nikogo, rzekłbyś żywej duszy. Jedynie gdzieś z głębi kadłuba dochodził, mocno stłumiony alkoholem, śpiew:

Od ujścia La Platy do portu Hawany,
Za króla, królową i kraj nasz kochany,
Niechaj aż w Plymouth usłyszą nasz głos,
Santa Mamiya de Domestos!

Na nic angielskie zbrojne okręty,
Salwa z Mamiyi pójdzie im w pięty,
Niech drżą psubraty, marny ich los,
Santa Mamiya de Domestos!
Zaciągnij się bracie gdy pusty trzos,
Santa Mamiya de Domestos!!!


Nagle Wilfredo zobaczył cień. Ktoś okutany w płaszcz przemykał między takielunkiem.
- Marynarzu! Hej, Marynarzu! – zawołał Kapitan i ruszył za postacią. - Eligio? To ty?
Cień wbiegł na forkasztel i zatrzymał się przy bukszprycie, patrząc w czerń nocy. Gdy El Capitan podszedł, postać odwróciła się.
- Francesco.
Napuchnięta twarz sternika była bladozielona. Lewy policzek miał wygryziony aż do kości.
- Ale… ty nie żyjesz? – zaprzeczył oczywistym faktom Wilfredo. – Drasch cię zabił?! Gadaj, kto to!!
- Przecież wiesz – zagulgotał upiór. – Tyś jest Drasch! – wrzasnął łapiąc WPK za szyję. El Capitan próbował się oswobodzić, ale Francesco trzymał mocno. Zatoczyli się wzdłuż relingu, zawiśli nad bryzgającymi w ciemności falami.
- Oszalałeś?! – wyrzęził Wilfredo ciągle tkwiąc w uścisku. – Śmierć ci na rozum padła! Won do morza, umarlaku!! Kapitan odwinął się i walnął zjawę z dyńki w nos. Nos się zapadł, a ze środka czaszki wyszła langustynka.
Ale topielec tylko zaśmiał się przeciągle, chwycił WPK za pas i fiknął za burtę. Wilfredo jeszcze próbował złapać się liny lecz po chwili obaj runęli w spienioną otchłań.
Na galionie, na lewym ramieniu nadobnej Lieselotty von Zeiss, przysiadła jednooka mewa. Postukała dziobem w rzeźbę, przekręciła łebek i zaskrzeczała. Po mewiemu, ale ten i ów mógłby przysiąc, że brzmiało to jak:
- Draasch! Dra.. Dra… Draaaaaaaasch!!

***

El Capitan obudził się z krzykiem, by po chwili opaść na poduszkę. Łeb mu pękał.
Zafrasowany doktorek Pill przykładał mokry kompres do wielkiego guza na kapitańskim czole.
Sztorm. Skały. Wiadro. Pamięć Wilfredo wracała powoli.
- Załoga? Statek? – zaniepokoił się El Capitan.
- Wszyscy żywi, dwie złamane nogi, potłuczenia, jeden ciężko skacowany Bosman – raportował doktorek. - Załoga odsypia. Cztery ubite kury, proszę ja ciebie, jedną kozę trzeba było dobić. Jedna złamana reja, ale burty wytrzymały. Stoimy na flaucie, na środku Garras del Diablo. My mieliśmy szczęście, inni nie. Pół mili od nas widać wrak na skałach. We mgle ciężko dostrzec czy kto z życiem tam uszedł. Chyba wielorybnicy. Trzeba by posłać kogoś…
Wilfredo zamyślił się.
- Diabli tam, sam popłynę – stęknął powoli unosząc się z koi. - Wołaj El Negro. Niech spuszczają szalupę.
Pill z dezaprobatą pokręcił głową.
- Nie powinienem ci pozwolić. Ale wiem, że i tak mnie nie posłuchasz.
Kapitan rozejrzał się po kajucie.
- A Mela? – spytał zmartwiony.
- Cała i zdrowa. Tylko mocno przestraszona. Czarnuszek uspokaja ją w kuchni resztkami koziny – zapewnił Pill.
- Dzielne bydlę – odetchnął Wilfredo. – W końcu Mela to pies andaluzyjski.

***

Dwóch marynarzy majtało nogami siedząc na relingu i patrząc na mgły pełzające po Garras del Diablo.
- A właściwie, Nordu, to kto to ten Paul Drasch, ha?
- Żołnierz to był ponoć wielki – odpadł Nordenvind - ale swawolnik okrutny. Potem pod Mas Deu całkiem się pogrążył. Siła złego uczynił - Nordu wtopił wybrakowane uzębienie w jabłko. – Pojmujesz, Meli?
- Pojmuję – Meli Shipaque podrapał się pod czapką.
- Zdrajca, co na stronę owcojebcy Jervisa przeszedł – ciągnął Nordu. - Ale oblicza jego nikt nie pomni. Na pismach jeno stało: „Paul Drasch”, pojmujesz?
- Pojmuję – Meli zagryzł plaster suszonej wołowiny. – Co bym miał nie pojmować.
- Aragończyk niby, a po angielsku pisał. Parol sobie na naszego Kapitana zagiął. Mawiają, że o niewiastę poszło, co mu ją nasz El Capitan uwiódł, za co tamten wieczną zemstę mu poprzysiągł. Pojmujesz?
Meli Shipaque pokiwał głową.
- Inni prawią, że nie o niewiastę, a o statek poszło. Drasch miał być jednym z wiernych kapitanowi Blighowi, których Wilfredo na łódź wsadził, gdy Lux Summi Regis przejął, by jego kapitanem zostać. Drascha, półżywego, wielorybnicy na wyspach Pitcairn odnaleźli. Obłęd w miał oczach, tylko nazwisko Kerrereño powtarzał, śliny przy tym popuszczając. Od tamtej pory Anglikom zaprzedany, Kapitana naszego prześladuje. A spisek swój tak knowa, by łże podejrzenia na señora Wilfredo padały. Pojmujesz to Meli?
- Pewnie, że pojmuję – wzruszył ramionami Shipaque.
- Razu jednego było, że pisma do Anglików jako „Paul Drasch” podpisane, Kapitan u naszego Francisco w skrzyni znalazł. Ten się zaklinał, ślozy lał, że nie jego, że podrzucone, że niewinny. To go El Capitan życiem darował, za co ten wierną służbę jako sternik przyobiecał. Ale teraz, to bez ochyby Francisco z ręki Drascha ubity, który na onym naszym statku pod zdradzieckim przybraniem się wałęsa. Pojmujesz, Meli?
- Pojmuję, a jakże!
Ale Meli Shipaque nie pojmował ani krztyny.

***

Łódź sunęła powoli. W gęstej mgle ledwo widać było sterczące z rozprutego kadłuba kikuty masztów. El Negro wiosłował flegmatycznie, żując tytoń. Bicepsy, wielkie jak owoce chlebowca, prężyły się pod rękawami szustokoru. Białe pończochy opinały nabrzmiałe melony łydek. Fikuśne buciki połyskiwały klamerkami na wielkich, nubijskich stopach, genetycznie zaprogramowanych do wydeptywania sawanny. Wilfredo życzył sobie, by Nubijczyk wyglądał jak kapitan gwardii walońskiej. Ale El Negro z trudem akceptował ten fakt.
Coś delikatnie puknęło w burtę. Łysy grubas patrzył na Kapitana półprzymkniętymi, mętnymi oczami. Wilfredo przy pomocy bosaka odepchnął truchło. Za nim nadpływały następne ciała. Spuchnięte, sine, z szeroko rozłożonymi ramionami, twarzą ku niebu lub całkiem odwrotnie. A pomiędzy nimi dryfowały butelki, buteleczki, kuferki, skrzynki, gacie, buty oraz nocnik.
Kapitan i El Negro opłynęli wrak, dobili do brzegu i z niemałym trudem wygramolili się na skały.
- Czuć siarką – skonstatował czarnuszek. - Nyumba ya shetani! Lepiej wracajmy, Kapitanie.
- Odwagi, mój czekoladowy synu, odwagi – Wilfredo poklepał po silnych, afrykańskich plecach. – Może ktoś ocalał.
Szli ostrożnie, patrząc pod nogi, każdy krok na śliskich, mokrych skałach groził upadkiem. Gdzieniegdzie wyrastała rachityczna roślinność. Wysoko nad nimi krążyły mewy skrzecząc przeciągle i żałośnie:
- Draaaa… Draaaaaa… Draaaaasch!
Naraz wśród oparu zamajaczyły dwie postacie konkretnej postury. Pochylały się nad wielkim kotłem, w którym coś bulgotało. El Capitan z trwogą rozpoznał mauretańskie, nalane twarzyczki Eminy i Zibeldy. Ta ostatnia grzebnęła chochlą w naczyniu i wyciągnęła z gara coś ewidentnie obrzydliwego. Włożyła sobie do ust i z rozkoszą zaciamkała, po czym zwróciła się do osłupiałego Wilfredo:
- Cześć ci, Makbecie! Cześć ci, tanie Kawdoru!
- Yyy.. El Negro! – zawołał Kapitan głośnym szeptem. – Mamy jakiś tani kawior?
Tymczasem Emina wyrwała Zibeldzie chochlę i pacnęła ją po głowie.
- Głupia, to nie ten! Ten już był…
Zibelda popatrzyła badawczo na Wilfredo, wzruszyła ramionami i klasnęła w dłonie. Dziewczęta wraz z kotłem rozpłynęły się we mgle.
Przywołany El Negro pośpiesznie przytruchtał do Kapitana.
- Kawior? Señor głodny? – zapytał troskliwie.
- Raczej spragniony – WPK przełknął ślinę. – Spierdalamy stąd.
Na przedzie Wilfredo, za nim silny, czarny Nubijczyk, ubrany jak z operetki. Szli szybko. Na tyle szybko, by oddalić się z tego przeklętego miejsca i na tyle wolno, by nie wyglądało to na tchórzliwą rejteradę.
- Tędy – zakomenderował El Capitan. Pośpieszali wąską ścieżką prowadzącą na brzeg.
Nagle WPK przystanął.
- Słyszysz? – zapytał. – Ktoś jęczy!
- To z pewnością jęki potępionych, panie! – białka oczu z lękiem wysunęły się z czarnych oczodołów. – Wracajmy na statek!
Ale Wilfredo już biegł w kierunku, skąd słychać było zawodzenie. Zrezygnowany El Negro podrobił za nim.
Kilkadziesiąt metrów dalej, wśród splątanych sieci i sterty wodorostów, leżała niewiasta. Jedną ręką trzymała się za krwawiącą głowę, drugą nieudolnie próbowała okryć swe ciało resztkami poszarpanej koszuli.
- O, bwana… Syrena… - wyszeptał nabożnie El Negro.
- Cycki… - wyszeptał nabożnie El Capitan.
Niewiasta, ciągle zasłaniając swoje wdzięki, uniosła się na ramieniu i splunęła sążniście krwią.
- Będziecie tak stać i się gapić, czy mi pomożecie?
- Pani, tyś rozbitkiem z tego statku? – popisał się inteligencją WPK.
- Nie, anieli na skrzydłach z niebiesiech przynieśli. Pewnie, że ze statku. Byłam pierwszym oficerem na Apple Core. Nazywam się Lena van der Koude.

***
Sowy nie są tym, czym się wydają...
Awatar użytkownika
Owain
Nasz Czelnik
Posty: 14707
Rejestracja: 11.2016

Re: The Mystery of Paul Drasch

#3

Post autor: Owain »

***

- Kapitanie, sterociągi i rumpel naprawione! Załoga czeka na decyzję!
- Jak tylko pojawi się wiatr, ruszamy – zaordynował El Capitan. - Kurs na Kadyks. Wracamy do domu.
- Aye, aye, Kapitanie! – potwierdził uradowany Shipaque.
Wilfredo odwrócił się na pięcie i sprzedał marynarzowi meszta.
- Ja ci kurwa dam, angielskie komendy!
- Ajaj… - zakwilił cicho Meli, łapiąc się za tyłek.
Tymczasem Wilfredo sięgnął po parujący dzban, nęcący aromatem herbaty, pomarańczy i goździków.
- Masz, pij. To cię rozgrzeje – zwrócił się do rozbitka.
Lena, mimo że owinięta w koce, wyraźnie drżała. Opatrunek na skroniach dodawał jej lekko pirackiego wyglądu.
- Kerrereño? To chyba nie jest hiszpańskie nazwisko… - zagadnęła siorbiąc ciepły napar.
- Pochodzę z San Sebastián. Jestem Buskiem – wyjaśnił WPK.
- Chyba Baskiem?
Wilfredo zrobił mądrą minę.
- Señora. W naszym języku na Baskonię mawia się Euskadi. Z naciskiem na „u”. Dlatego nie wymawia się „Bask”, ale „Busk”. Zatem jestem Buskiem – zapewnił z dumą Kapitan. – A ty, señora? Czy marynarze zjednoczonych stanów posyłają w morze kobiety?
- Kobiety same się posyłają, Kapitanie Wilfredo – ucięła uszczypliwość Lena. – Nie muszą spędzać życia przy oseskach i kuchni. Zresztą moje Towarzystwo hołduje zasadzie równości płci.
- Towarzystwo? – zdziwił się WPK.
- Towarzystwo Religijne, señor Wilfredo. Jesteśmy wygnańcami, którzy już od stu lat żyją w doskonałych społecznościach na Nowej Ziemi. Ale Stany Zjednoczone to byt sztuczny, byt pozorny. Za kilkanaście, kilkadziesiąt lat nikt nie będzie pamiętał o Stanach Zjednoczonych Ameryki. Choć na ich miejsce powstanie nowy twór, którym znów podniecać się będą ludzkie zwierzęta. Te, które zagubiły drogę do wewnętrznego światła. Ale i on nie zapewni im schronienia, bo to tylko pozorna wolność, utopijna ułuda. Zaprogramowana klątwa kolektywnej Ewy.
Mina Kapitana Wilfredo Pastora Kerrereño była porównywalna z tą, gdy w cyrku w Saragossie ujrzał kobietę o pięciu sutkach.
- Uhum… - przytaknął ostrożnie WPK. – Ale na razie, señora, dajmy temu pokój. Musisz wypoczywać – zapewnił koncyliacyjnie, po czym zamarkowawszy ukłon, pośpiesznie wymknął się na korytarz.
Do drzwi kajuty właśnie zmierzał doktor Pill, niosąc na tacy kieliszeczek.
- Przyniosłem jej, proszę ja ciebie, rumu na rozgrzewkę – rzekł. - Tylko kieliszek brudnawy…
El Capitan chwycił za kielich, wychylił na raz i czknął.
- Nie dość, że baba-marynarz, to jeszcze kwakierka! – jęknął.

***

Coño de Leica, sprawnie przecinając fale, zbliżała się do macierzystego portu. Już mniej niż 150 mil dzieliło załogę od portu w Kadyksie. Wilfredo stał na dziobie wraz z pierwszym oficerem i wypatrywał na horyzoncie świateł latarni na Cabo de São Vicente.
- Heretyczka – stwierdził z przekonaniem Eligio. – Trzeba by ją… jak Marię de los Dolores Lopez – zmrużył oczy oficer.
- Eligio, do kroćset! – zdenerwował się Wilfredo. W pierwszej kolejności jesteś poddanym Króla i służysz Casa de Contratación. A nie Inkwizycji! Z tymi zjednoczonymi stanami handel prowadzimy, pamiętaj. A i Anglikom dupska piorą, ci hamerykanie! Nasi dobrodzieje z Kompanii nie byliby szczęśliwi, gdyby włos spadł z głowy naszej… sojuszniczce? Choćby nawet mal de ojo uprawiała, nic nam do tego. Słyszysz?
Eligio był wyraźnie niepocieszony.
- A te całe Stany Zjednoczone, to też jedna wielka herezja – burknął.
Z rozważań wyrwał ich nagły dźwięk okrętowego gwizdka. Jeden, drugi trzeci. Nordenvind na bocianim gnieździe gwizdał jak opętany.
- Kapitanie!! Kapitanie!!! – wrzeszczał Nordu. – Łuna!! Pożoga!! Bitwa morska, w mordę jej mać!!!!
Na dziobie znalazła się już większa część załogi. Wilfredo sięgnął po lunetę. Kilka mil na wschód, dokładnie tam, gdzie zmierzała Leica, niebo płonęło. Z każdą chwilą coraz wyraźniej słychać było grzmoty armat.
Kapitan, nie odrywając wzroku, szepnął tylko do pierwszego oficera:
- Wybierać i luzować. Zgasić wszystkie światła. Natychmiast. Jak zwolnimy, ster prawo na burt.
Eligio skłonił się i natychmiast jął wydawać komendy. Załoga w okamgnieniu znalazła się na rejach, wybierając żagle. Ale płynąca z wiatrem pinasa pruła siłą rozpędu prosto ku toczącej się bitwie. Gdy statek zwolnił do prędkości manewru, widać już było poszczególne okręty. Znaczna ich część płonęła.
- Ster praaawo na burt!!
- Jest ster prawo na burt!!
- Gdzie jest Bosman?!
- Pewnie znowu pijany!!
- Tu jestem, tarados… - syknął trzeźwiusieńki jak świnia Bosman Ian É’féin. Również z lunetą przy oku, zaklął siarczyście.
- To pieprzeni Anglicy walą w całą naszą flotę! I dostajemy w dupę, kurwa mać!!
Nagle na pokładzie zapanowało poruszenie. Z lewej strony zbliżała się mała łódź żaglowa, ledwie widoczna w zapadającej ciemności.
- Bywaj tu! Ahoj! Kto wy?!
- Amigos, Amigos! Una, Grande y Libre!!
- Kapitanie, to nasi!! Cumy rzuuuuć!!
Łódź została przyciągnięta do burty pinasy. Rzucono sztormtrapy.
- Szybko, szybko! Tu nie jest bezpiecznie!
Po chwili na pokładzie pojawiło się kilku mocno sfatygowanych żeglarzy. Mimo zmroku widać było, że właśnie wyrwali się z piekielnej potyczki.
Na czoło wysunął się starszy marynarz, ewidentnie przywódca. Kuśtykał. Obwiązana szmatami noga krwawiła.
- Señor – zwrócił się do Kapitana. Nazywam się José de Cuarenta-y-Cuatro. Byłem bosmanem, na San Isidro – przerwał wychwyciwszy łapczywie podany bukłak.
- Woda… - jęknął z obrzydzeniem.
- Szybko! Dajcie wina!!
- Dorwali nas, bo szliśmy w luźnym szyku – kontynuował José. - Morena pierwszy, Cordoba za nim. Wpadli między nas. Poradzilibyśmy sobie, ale ten pies Nelson… - José wychylił jeszcze dwa łyki i beknął. – Ten pies Nelson złamał linię i… zanim się spostrzegliśmy, wleźli nam na okręty. Zajęli cztery, w tym nasz.
- Ale jak to możliwe?! – nie wytrzymał Bosman É’féin. - Cała królewska flota? – Gdzie była La Santisima?!
Zapadła cisza.
- Señor… - odezwał się cicho stary José – Santisima Trinidad… zniszczona. Wszystkie maszty powalone. Patrzeć tylko jak zatonie.
Po pokładzie przetoczył się jęk niedowierzania. Milczenie przerwał nie kto inny, ale doktor Pill.
- Nuestra Señora de la Santisima Trinidad. Największy okręt świata. Sto trzydzieści trzy armaty – recytował doktor. – Długi na 38 sążni, szeroki na 10. Wyporność 4000 ton. Zbudowany w Hawanie, zwodowany roku pańskiego 1769. Madre de la imperio. Nie do wiary – zakończył Pill żałobnie i spuścił głowę.
Kilku marynarzy zachlipało.
- Jak uszliście?
- Cudem, z tymi tu dzielnymi żeglarzami dokonaliśmy re-abordażu i wytłukliśmy kilkunastu – wyraźnie ożywił się José. - A dwóch… dwóch wzięliśmy ze sobą. Ale są w kiepskim stanie – wskazał na wciąganych właśnie na pokład jeńców.
Po chwili pojmanych przyniesiono przed oblicze El Capitana i położono na deku.
Jeden, ranny w brzuch, rzęził już w agonii. Nagle otworzył oczy, wyciągnął drżący palec i mamrocząc z przerażeniem wskazał na stojącego w półmroku Eligio. Potem żachnął, kwiknął i opadł bez ducha na deski.
Drugi jeniec również nie wyglądał na zdrowego. Przemoczona peruczka zwisała na nim żałośnie. Wyglądał jak smutny spaniel.
- El Capitan, tego znaleźliśmy pod pokładem – wyjaśnił José konfidencjonalnym szeptem. - Nie brał udziału w walce, chorobą rozłożon. Chyba rzeżączka.
- Gadaj, kim jesteś! – zapytał ostro Wilfredo.
Jeniec zadygotał, wyjął z rękawa jedwabną chustkę i obficie się wysmarkał.
- Sir, byłem drugim oficerem na HMS Culloden. Jestem Burton J. Tull. A ten biedak tutaj… – wskazał na leżące zwłoki marynarza – nazywał się Drasch. Bosman Paul Drasch.
Wilfredo przyciągnął do siebie doktorka i zaordynował:
- Natychmiast do wora. I szyć przez mosznę. Pięć razy.

***

- Nie przebijemy się. Kadyks otoczony, port zablokowany – tłumaczył José. – A od Plymouth po Tanger szwendają się angielskie liniowce.
Wilfredo, Eligio i Bosman również pochylili się nad mapą.
- Może Hawana? La Florida? Tam nasi… - zaproponował Ian.
- Za daleko – pokręcił głową El Capitan. – To tysiące mil, nie mamy tyle prowiantu…
Naraz w drzwiach mesy pojawiła się postać ubrana po męsku, choć mężczyzną nie była.
- Chyba, że zaopatrzymy się na Azorach – odezwała się głośno i buńczucznie. – A to już mniej niż dwa tysiące mil do brzegów Nantucket.
Wilfredo wyprostował się i popatrzył Lenie głęboko w oczy.
- Señora Lena – uśmiechnął się lisio Eligio. – Czy my wyglądamy na wielorybników?
- Señor Eligio – Lena wytrzymała inkwizytorskie spojrzenie oficera. – Ja i moje Towarzystwo oferuje waszym doczesnym tyłkom spokojny port, zaopatrzenie, a może i nawrócenie dusz. Potem, jeśli wola, możecie ruszać na południe, ku Florydzie, ku swoim. Wybierajcie. Ja, albo Anglicy.
El Capitan nadal nie odrywał chłodnego, przenikliwego wzroku od oczu Leny.
- Panowie. Gdy dama proponuje gościnę, nie godzi się odrzucać zaproszenia – powiedział Kapitan. – Szykujcie ciepłe płaszcze. Kurs: zachód – północny zachód!

***

Nad wschodnim Atlantykiem zapadała już noc, gdy pinasa Coño de Leica szła w lekkim pochyle, zmagając się z wiatrem i falami. Tam, gdzie Nowa Szkocja, tam, gdzie herbaciane klipry. Tam, gdzie niebo tliło się jeszcze resztkami zachodu słońca. Dzielna załoga zapisywała nową kartę w historii tego dumnego, choć niewielkiego statku. Sprawdzono takielunek, napięto liny, odszpuntowano beczki z grogiem.
Nikt z załogi Coño de Leica nie widział, jak kilka mil dalej, wychynąwszy z ciemności, powoli ruszył kształt, jakby nie z tej epoki. Misterne, choć dotknięte zębem czasu żagle. Finezyjne, choć nadjedzone przez morską wodę burty. W ciemności, śladem pinasy ruszył stary, mroczny galeon.

***
**
*




Koniec części pierwszej. Jeśli będzie wola i ochota, obecni i nowi bohaterowie powrócą w Epizodzie II „Na nieznanych wzwodach”. :P

ps. Poprawki na bieżąco, bo formatowanie tego jako post to gehenna ;p
Sowy nie są tym, czym się wydają...
Awatar użytkownika
wpk
wpkx
Posty: 38804
Rejestracja: 10.2016
Lokalizacja: Nad Wigołąbką
Kontakt:

Re: The Mystery of Paul Drasch

#4

Post autor: wpk »

- Ja pierdolę - rzekł wpk - narratorze, kontynuuj!
Metanoia

Re: The Mystery of Paul Drasch

#5

Post autor: Metanoia »

Miazga............ :D
Nowa Zelandia powiadasz...
Awatar użytkownika
rbit9n
Ribitibi
Posty: 9415
Rejestracja: 11.2016
Lokalizacja: Kolonia pod Rzeszowem - Za Torem

Re: The Mystery of Paul Drasch

#6

Post autor: rbit9n »

tl;dr
nie, nie tobie ja służę, ja służę bzdurze!
Awatar użytkownika
wpk
wpkx
Posty: 38804
Rejestracja: 10.2016
Lokalizacja: Nad Wigołąbką
Kontakt:

Re: The Mystery of Paul Drasch

#7

Post autor: wpk »

rbit9n pisze:tl;dr
I dobrze, bo stare powiedzenie brzmi: perły przed wieprze. :mrgreen:
Awatar użytkownika
rbit9n
Ribitibi
Posty: 9415
Rejestracja: 11.2016
Lokalizacja: Kolonia pod Rzeszowem - Za Torem

Re: The Mystery of Paul Drasch

#8

Post autor: rbit9n »

Jasnovitz! skąd wiesz, że właśnie piekę pieczeń wieprzową na piwie z Browarów Lubelskich, potocznie Perłą zwanych.
w każdym razie, vepřo to je ono!
nie, nie tobie ja służę, ja służę bzdurze!
Ligo

Re: The Mystery of Paul Drasch

#9

Post autor: Ligo »

Momenty są...
A mistrza garoty jakbym skądś znał.:-)
nordenvind

Re: The Mystery of Paul Drasch

#10

Post autor: nordenvind »

Przypomniałeś mi Ovi, faktycznie muszę iść do dentysty... :)
ODPOWIEDZ