Z archiwum Owaina: Piraci zza kwazarów czyli klątwa Czarnej Dziury

o kulturze i sztuce innej niż fotograficzna
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Owain
Nasz Czelnik
Posty: 14707
Rejestracja: 11.2016

Z archiwum Owaina: Piraci zza kwazarów czyli klątwa Czarnej Dziury

#1

Post autor: Owain »

Fotografom czytać odradzam;) Bez korekty, a z racji nieznajomości konkretnych osób, mało zabawne:) Ale wisieć miało, to wisieć będzie:) Może się CyPowcy zaplątają;)

Piraci zza kwazarów czyli klątwa Czarnej Dziury

Magistrowi - NS Kanedzie - semper fi

Przestrzeń... ostateczna granica....
Czy pamiętacie film „Obcy, ósmy pasażer Nostromo”? Czy pamiętacie tę niepokojącą ciszę, panującą na statku w chwilę przed przebudzeniem się załogi? Zimne światło gwiazd sączące się na znieruchomiałe kokpity, fotele, kombinezony... wszystko zamarłe, jak zamrożone w sterylnej, kosmicznej paczce groszku z napisem: „najlepiej spożyć przed końcem”.
Rozumiecie, to ten rodzaj ciszy, który można jedynie porównać z wielkim, czerwonym neonem: „Uciekajcie natychmiast, za chwile będzie zdrowo PRZERĄBANE!!!”
Lecz co to?
Pomieszczenie nie było puste. Jakiś cień prześlizgną się po arteriach rur i przewodów. Młoda kobieta, w koszulce bez rękawów i krótkich szortach skradała się w stronę dźwiękoszczelnej grodzi. Nagle coś przykuło jej wzrok. Z przerażeniem spojrzała na podłogę, na żółtą, organiczną substancję rozbryzganą obok. W niemej trwodze jej dłoń zbliżała się do przycisku otwierającego przejście do następnej kajuty. Nie zdążyła. Otwarta z drugiej strony przegroda uniosła się z sykiem. Tuż przed twarzą dziewczyny pojawił się znany i znienawidzony falliczny kształt połyskującej, wydłużonej głowy, opatrzonej charakterystyczną szczęką.
W dziewczynie wezbrała złość.
Tymczasem postać wyminęła ją i ruszyła tanecznym, chwiejnym truchtem w głąb sterowni rycząc głośno:

I’m a passenger…
And I ride and I ride !!!


Głośno na tyle, na ile nie tłumiła gumowa, dmuchana głowa „obcego”.

…I ride through the galaxy's backside…
I see the stars come out of the sky..!!!!


Przez wejście wbiegła kolejna osoba, ze śmiechem, potykając się, powiewając czułkami. Powiewanie czułkami było ze wszech miar naturalne. Przecież Assa była urodzoną locybką.*
- Kaneda!!! Oddawaj łeb obcego!! Moja kolej!! – krzyknęła w pogoni za pląsającym osobnikiem, lecz znieruchomiała widząc marsową minę Lil, nawigatora frachtowca „De Belleme”.
Postać w skórzanym płaszczu i z głową obcego przyhamowała, wykonała zgrabny piruet, lecz nie zdoławszy utrzymać równowagi, oparła się na dźwigni środkowego kokpitu. Z głośników popłynął aksamitny damski głos:
- ...samozniszczenie statku nastąpi za 10..., 9..., 8...
- Tak... dziękujemy ci Nianiu, możesz anulować – Kaneda usiłował stłumić bekniecie.
- ...7..., 6..., 5... – głos kontynuował odliczanie uprzejmie.
- Nianiu ? Może bez jaj, co? – głos wydobywający się z pod „obcego” obsiano właśnie ziarnami niepewności.
- 4..., 3...
- Kaneda! Ręcznie. – syknęła Lil.
Kaneda natychmiast zerwał z głowy gumowy łeb obcego. Mętne spojrzenie wyjątkowo szybko odnalazło właściwą klawiaturę, palce zaczęły wstukiwać sekwencje kodów.
Jeszcze tylko hasło i...
- ...procedura samozniszczenia statku anulowana. Dziękuje za współpracę.
- My też dziękujemy, Nianiu - Kaneda wyprostował się odprężony, przygładził zwichrzone, długie włosy spięte w kuc.
Lil znacząco popatrzyła na opuszczoną dźwignię.
- Pardonsik – uśmiechną się rozbrajająco do obu dziewczyn Kaneda – a tak a propos, czy możemy jakoś przeprogramować Nianię?
- Może kiedyś, komandorze – głos Lil miał temperaturę około 3 stopni Kelvina – teraz posprzątacie tego pawia – wskazała na żółtą, organiczną plamę na podłodze.

***

Pomimo, że Nacht Stalker Kaneda dzierżył oficjalnie stanowisko komandora, hierarchia służbowa frachtowca kosmicznego U.S.S. „De Belleme” przypominała raczej hierarchię typową dla hipisowskiej komuny. Lil była tym faktem delikatnie poirytowana, czasem więc starała się przypominać o swej roli pierwszego oficera. Różniła się zresztą od reszty załogi. Lubiła zaszyć się w swym navi-kokpicie i tam słuchać taktujących jednostajnie urządzeń, ich swoistego śpiewu złożonego ze stukania, pukania, brzęczenia i cykania. Wpatrywała się wtedy w gwiazdy i wyobrażała sobie, że to taka elektryczna muzyka wszechświata.
Ten rodzaj spędzania długich, kosmicznych godzin stawiała ponad pijackie hulanki preferowane przez resztę załogi. Nie bawiły jej świńskie piosenki o kosmicznych przemytnikach i ich zmutowanych kochankach, nie bawiły jej pościgi z udziałem dmuchanej głowy „obcego” suto zakrapiane tachtańską nalewką. Czuła się dojrzalsza. Ale była też młodsza od reszty ekipy, miała mniejszy staż w przestrzeni. Cóż, kosmos robił z ludźmi różne rzeczy.
Lil nie dziwiła się komandorowi, rubasznemu, staremu kosmicznemu wydze, o którym legendy krążyły, jeszcze jak była w akademii. Dziwiła się trochę dziewczynom. Milcząca Lady Mircalla, zwana również MiLady, pilot frachtowca, była długoletnią przyjaciółką komandora i służyła z nim na niejednej kupie złomu. Kiedy komandor wymówił Korporacji i przeszedł „na swoje”, kupił za wszystkie oszczędności tę starą ale jarą łajbę i zaproponował Mircalli fuchę pilota. Nic więc dziwnego, że MiLady lubiła napić się ze swoim szefem.
Z kolei Assa, pokładowa psychoniczka, z racji pochodzenia nazywana pieszczotliwie psylocybianką, owszem – lubiła się napić, lecz nie duldała tachtańskiej nalewki z pasją pustynnego wieprza – jak czynił to komandor. Wolała coś różowego, najlepiej z wisienką lub parasolką. Miała jednak inną słabość. Słabość do nadużywania jej psychonicznych wspomagaczy.
Tak, Lil stanowczo różniła się od reszty podstawowej załogi. Podstawowej, bo do kompletu należało doliczyć jeszcze dwie osoby, choć nazywanie ich osobami było mocno na wyrost.
Niski yukianin o czaszce zoranej bliznami blasterowych strzałów, bardzo rzadko wypełzał ze swego kojca w pobliżu ładowni, którą obsługiwał. Jego jedyną religią był Ładunek, a modlitwę stanowiło doglądanie, przestawianie, porządkowanie i pilnowanie przewożonego cargo. Jego prawdziwego, yukiańskiego imienia nikt nie umiał wymówić, zaś jego neurotyczny charakter najlepiej oddawała ksywka jaką nosił na statku. Chaos.
Ostatnim, personalizowalnym członkiem załogi był superkomputer klasy O.G.G.**, zwany Nianią. Jego wysokorozwinięta sztuczna inteligencja i kobieca osobowość miały zapewnić statkowi i załodze komfort i bezpieczeństwo. Zdaniem Lil, kobieca osobowość komputera coraz częściej brała górę nad jej superinteligencją.
Z zamyślenia wyrwał ją trzask nadchodzącego połączenia. Głośniki kokpitu komunikacyjnego zachrypiały, zajęczały, po czym dało się słyszeć głos stanowczy, lecz z całą pewnością należący do damy:
- Pośrednik do Bellema, Pośrednik do Bellema, jest tam kto żyw, over ?
Kaneda przyczłapał do komunikatora.
- Tu komandor Kaneda, czym mogę służyć, ty wyleniały, dromediański szczurze?
- Mógłbyś mi służyć, łajzo, gdyby twa kopulacyjna macka dawno już nie zeschła od tachtańskiej nalewki.
Kaneda roześmiał się. Norna Hexe, długoletnia przyjaciółka komandora i jednocześnie partner w interesach. Kiedyś szmuglerka, obecnie cosmik-biznes-woman sprzedająca i kupująca wszystko, od blastera pozytronowego po małe księżyce.
- Witaj Norna, tęskniłem – rzekł do komunikatora.
- Ja za tobą też, ramolu – głos z komunikatora był lekko rozbawiony – Możesz gadać? Trzeźwyś?
- Jak dziecko – skłamał Kaneda.
- Gówno prawda – trafnie rozszyfrowała Norna. – Cuchnie od ciebie nalewką na parsek. Ale czasu nie mam, to nawijam. Towar jest?
- Dwanaście ton najczystszej xartiańskiej przyprawy, wedle zamówienia – odparł zadowolony z siebie komandor. – Pasi?
- Bardzo – głos Norny był lekko zniecierpliwiony. – Jak szybko możesz dostarczyć ?
- Ekspresowo. Na Vandanie będziemy za... za... – zawiesił się komandor.
- Za trzy dni i piętnaście godzin – podpowiedziała prędko Mircalla.
- Dzięki, MiLady – rzucił wdzięczny Kaneda.
- Zmiana planów, misiaki – głos Norny był zatroskany. – Jestem na planecie Repszevia w układzie Luźnego Knura***. I potrzebuje towar na wczoraj. Wiesz gdzie to?
- Zadupie galaktyki – Kaneda z dezaprobatą pokiwał głową – Jeśli smyrniemy hiperprzestrzenią to możemy być za... za...
- Jutro o siódmej wieczorem – podpowiedziała natychmiast Mircalla.
- Właśnie – Kaneda założył ręce do tyłu. – Ale Norna, hipernapęd żre paliwo, będzie cię to kosztować ekstra. Komandor rzucił okiem na potłuczone butelki tachtańskiej nalewki i pawia w przejściu. – I zafundujesz mi jeszcze czyszczenie Bellema – dodał chytrze.
- Jeśli będziecie jutro przed kolacją to nawet z praniem tapicerki, chłopcze – Norna była wyraźnie rada. – Wiesz gdzie jest baza „Reaktor Sztuki” ?
- Ta speluna? Wiem.
- Okejas. Pytaj tam o mnie. Bez odbioru.
Kaneda zatarł ręce.
- Drogie panie, proszę zająć miejsca! Lecimy zakosztować najmocniejszych trunków w galaktyce! No to będzie zabawa!!
Lil jęknęła. Odwróciła się na pięcie i poczłapała do navi-kokpitu.
Assa pośpiesznie podeszła do swego fotela. Na fotelu siedział wielki kruk i dziobał demoniczne, wyłupane oko. Spojrzał na Assę, przekrzywił łebek i zaskrzeczał:
- Nokturrrkrrrraaa ria ria!!!
Assa zamrugała oczami i potrząsnęła głową. Kruk z okiem zniknął.
- Stanowczo za dużo shroomsów – westchnęła, wzruszyła czułkami i usiadła.
- Nianiu, proszę rozgrzać hipernapęd – Kaneda zwrócił się do komputera pokładowego.
- Odmawiam – uprzejmie poinformował aksamitny, damski głosik. – To może być niebezpieczne.
- Hę? Załoga już nie raz smyrała hiperprzestrzenią i luzik był – zdziwił się komandor.
- Pieprzyć załogę. To może być niebezpieczne dla mnie. – odparł bezpardonowo komputer.
- ???.
- Podejrzewam, że mogę być w ciąży – wyjaśnił aksamitny głosik.
- Na marsjańskie mastodonty!!! Basta! – wykrzyknął Kaneda – Przejdziesz reinstalację na Repszevii. – Komputer z urojoną ciążą to już dla mnie za dużo. A na dodatek zaczynam mieć kaca – mruknął pod nosem. – MiLady ? – zwrócił się do pilota – dasz radę ręcznie ?
- Łi.
- No to jadziem! – komandor przypiął się do fotela – I z przytupem !!
Gwiazdy rozciągnęły się w kosmiczny makaron. W kosmicznej pustce, w miejscu gdzie przed chwilą był U.S.S. „De Belleme”, pozostał tylko gromki śpiew komandora Kanedy:

Over the galaxy's a rip in the sky
And everything looks good tonight
Singin' la la la la la-la-la la
…la la la la la-la-la la…





*) niezorientowanym wyjaśniamy, że locybianie płci męskiej nie posiadają czułek, w związku z czym nie powiewają nimi. Plotkami są pogłoski, iż natura sowicie wynagrodziła im ten brak.
**) skrót od Omni-Galaktyczny-Gigamózg.
***) To nieścisłość. Tak naprawdę układ ten posiada gwiazdę podwójną, składającą się z Luźnego Knura i Spiętego Knura.
Sowy nie są tym, czym się wydają...
Awatar użytkownika
Owain
Nasz Czelnik
Posty: 14707
Rejestracja: 11.2016

Re: Z archiwum Owaina: Piraci zza kwazarów czyli klątwa Czarnej Dziury

#2

Post autor: Owain »

U.S.S. „De Belleme” wyszedł z hiperprzestrzeni. Komandor Kaneda pochrapywał. Assa obserwowała trzy różowe misie orbitujące wokół niebieskiego, pluszowego słonia, wiszącego nad kokpitem(1). Mircalla delikatnie pieściła stery, kierując statek na prawidłowy kąt wejścia w atmosferę Repszevii, rozciągającej się poniżej.
- Komandorze? – zagaiła z cicha Lady Mircalla. – Jesteśmy na miejscu.
Kaneda tylko chrapnął głośniej.
Assa od niechcenia rozwiała misie i słonia i uśmiechnęła się zalotnie. Przyłożyła palce do skroni i skupiła się na resztkach xartiańskiej przyprawy zalegającej na stole. Ziarenka zawirowały, uniosły się i poszybowały w stronę komandora, by za chwilę tańczyć pod jego nozdrzami.
Kaneda chrapliwie wciągnął powietrze.
Kichnięcie komandora było potężne, niczym bąk marsjańskiego mastodonta po zjedzeniu pół tony Kaku-Kaku(2).
- Baaaczność!!! Działa fotonowe zbrooooić!!! Łapsów namieeeerzaaać!!! – wrzasnął Kaneda i zerwałby się z fotela, gdyby nie uprząż bezpieczeństwa. Po kilku sekundach opadł, powiódł po kokpicie nieobecnym wzrokiem, spojrzał na kolisty horyzont Repszevii w iluminatorach.
- Ach tak. Hm. Dziękuję – wybełkotał jeszcze mało przytomnie. Sięgnął do kieszeni, wyjął białą, jedwabną chustkę z wyhaftowanymi inicjałami N.S.K. i wysmarkał się obficie.
- A więc jesteśmy, dobrze... – rzekł zadowolony i spojrzał na swój neutronowy zegarek – I to godzinę przed czasem! – MiLady? – zwrócił się do pilota. – Czy żeśmy nad równikową strefą Repszevii? Namierzasz „Reaktor Sztuki”?
- Łi, mój komandorze – potwierdziła Mircalla. – Lądujemy tuż za Wielkim Grajdołem(3).
Kaneda nachylił się nad interkomem i nacisnął przycisk.
- Chaos? Jesteś tam? – zapytał.
Interkom zaszumiał i odpowiedział niskim, chrapliwym głosem:
- Chrumm.
- Dopsz. Za chwilę lądujemy. Czy ładunek zabezpieczony? Nie chciałbym rozsiać przyprawy po pustyni... – zaniepokoił się komandor.
- Arrgah. Burum Chrrr.... – odparł z wyrzutem Chaos.
- Ani chwili nie wątpiłem – zmitygował się Kaneda – nie chciałem cię urazić.
Komandor usadowił się wygodniej w fotelu.
- Dawno tu nie byłem. Czas o sobie przypomnieć. Pamiętajcie dziewczęta, wejście liczy się najbardziej! MiLady? – zwrócił się do uroczej pilotki – łącz mnie z kustoszem bazy.
Mircalla uśmiechnęła się złowieszczo.

***

Kustosz bazy „Reaktor Sztuki” imieniem Od’beck leniwie przeciągną się na krześle. Ze swego stanowiska usytuowanego w wieży zarządu, wysoko ponad halą „Reaktora Sztuki”, miał doskonały widok na cała bazę, lądowisko jak i 100 hektarów pustyni, na której przeważnie nie działo się nic. Lądowisko również było pustawe, jak zwykle o tej porze – jeśli nie liczyć grupki fanatyków moophów, małych, niebezpiecznych ślizgaczy na których jeździło się okrakiem. Od’beck z rozbawieniem patrzył czasem jak kolejny moophowiec - mimo upału pustyni, cały szczelnie odziany w skóry – ruszał z kopyta na swym full-wypasionym moophie i lądował w wydmie pół mili dalej, nieporadnie machając nogami.
Od’beck nie rozumiał tego sportu.
Twarz kustosza zdawała się być od pokoleń zaprogramowana na wyrażanie największego możliwego we wszechświecie znudzenia. Teraz jednym okiem leniwie łypną na pasek postępu na swym monitorze. Nieprzyzwoity film „Wilgotne ssawki ślimogarlicy 2” ściągnął się już do połowy. Wieczór zapowiadał się miluchno.
Ze śliskiego rozmarzenia wyrwał go sygnał radaru i jednocześnie pulsujący ton radiowołacza.
- Tia? – zapytał kustosz flegmatycznie.
- Z kimże mam wątpliwą przyjemność? – z radiowołacza zabrzmiał głos sztucznie wyniosły.
- Od’beck, kustosz „Reaktora Sztuki”, bazy kosmicznej trzeciej kategorii.– Od’beck chciał jak najszybciej skierować nadlatującą jednostkę na lądowisko.
- Ssak?
- Ciamkacz.
- Ciamkajże zatem ze szczęścia, panie kustoszu, bo waszą nędzną spelunę ponownie nawiedza Nadobny Komandor Kaneda wraz z kompaniją!!!
Od’beck przypominał sobie mgliście, że to jakiś stary znajomy Naczelniczki.
- Zapraszamy. Ucapienie wertykalne czy horyzontalne ?
- Wertykalne jak masajski fallus.
Od’beck przez moment próbował sobie przypomnieć w jakim filmie widział masajskie fallusy.
- Stanowisko numer pięć.
- Jeszcze jedno – rzekł rozmówca. Ton głosu z radiowołacza zaniepokoił kustosza. – Proszę o pozwolenie na niski przelot.
- Nie wyrażam zgody – służbowo odparł Od’beck – Mamy okres ochronny na pustynne robale.
Głos w radiowołaczu zarechotał.

***

Tichy od niedawna pracował za barem „Reaktora”. Przyuczał się dopiero i choć był pipaczem – szło mu nieźle. W końcu klienci baru nie lubili zbytnio rozgadanych barmanów. Zdarzało się, że tacy kończyli jako zakąska do drinków.
Jorgoosh, drugi barman tej zmiany wychylił się z magazynu.
- Tichy, jak stoimy z Masakrycznym Rozpuszczalnikiem? – zapytał.
- Piiip pii... pi i ip.. – odpowiedział Tichy (tłum. z pipaczenia: Do drinków starczy, ale samego nie będziemy podawać, trzeba jutro zamówić).
- Oks, powiem szefowej – Jorgoosh schował się w magazynie.
Tichy miarowo wycierał szklanki, kufle i kieliszki by były gotowe na otwarcie baru. Teraz postanowił zrobić sobie krótką przerwę i nalał sobie nieco tachtańskiego piwa. Podszedł do wielkich iluminatorów baru i zamyślił się. Może jak będzie dziś mały ruch, uda mu się popipaczyć z siostrą Naczelniczki. Tichy nie rozumiał jakim cudem siostra Naczelniczki była pipaczem, ale nie wnikał. Chciał być dziś dzielny i wypipaczyć jej to, co leżało mu na sercu od miesięcy.
Spięty Knur zniknął nad pustynnym horyzontem pozostawiając czerwoną łunę, a na niebo wzeszedł bladoniebieski Luźny Knur rozpoczynając swoja wiekuistą pogoń(4). Tichy zmrużył oczy za grubymi szkłami swych okularów, gdyż wydawało mu się ze widzi jakiś mały punkt po spiętej stronie nieba(5). Nie, nic tam nie ma – pomyślał Tichy i pociągnął łyk tachtańskiego piwa.
W tym momencie, ze spiętości na luźność, na wysokości kilkunastu metrów nad powierzchnią pustyni, przemkną jakiś stalowo-złocisty kształt, ciągnąc za sobą smugę ognia. Ułamek sekundy później potężny grzmot spowodował, że wszystkie nieumocowane butelki z nad baru roztrzaskane były na podłodze, zaś zawartość kufla Tichego znalazła się na jego koszulce.
- Pi Iip ! – zaklął Tichy (tłum. z pipaczenia: O żesz kurwa mać!)

***
- Jjjjiiiiihaaaaa....!!!! – przeciągle krzyknęła Mircalla po czym podciągnęła sterami, zrobiła beczkę i łagodnie osiadła statkiem na stanowisku numer pięć.

***

- Chciałaś porozmawiać, więc mów, moje dziecko. Co ci leży na sercu ? – Kaneda spokojnie przycupnął przy navi-kokpicie. Domyślał się o co chodzi Lil, ale zastanawiał się czy będzie w stanie to wyrazić.
- Burdel, panie komandorze – powiedziała z kamienną twarzą Lil. – Burdel, gnój i gówno. Syf i sraczka.
Kaneda skonstatował, że była w stanie wyrazić.
- To nie statek kosmiczny tylko jakaś menelnia, cud, że jeszcze nie mieliśmy jakiegoś wypadku. Klawisze namiarów bozonowych trzymają się na gumie do żucia. Stos atomowy o mało nie spalił mi głowy. Tydzień temu znalazłam szczątki szczura dromediańskiego.
- Lil, ze szczurem to na pewno Chaos, wiesz jak za nimi przepada, to jego przysmak... – tłumaczył Kaneda.
- Ale czy patrosząc go musi wkładać jego wnętrzności do pralki?!
- Fakt. Nie musi. Porozmawiam z nim – Kaneda miał nadzieję że Lil nie wiedziała, gdzie flaki szczura były wcześniej.
- To nie wystarczy! Jeśli mam z wami latać dalej, oczekuję mniej wódy, a więcej porządków – stanowczo drążyła Lil.
- Na statku jest porządek. No, może artystyczny nieład. – odparł niefrasobliwie komandor pogwizdując i zezując na swe skarpetki wiszące na generatorze antypola. – No bo co, że ja mam sprzątać? Ja dziecko muszę dowodzić statkiem! To bardzo odpowiedzialna funkcja! To moja misja dziejowa!! – dumnie wypiął pierś Kaneda.
- A dziewczyny? Ja na pewno nie będę za was wszystkich robić. – żachnęła się Lil – navigare necesse est, ablere non est necesse!
- Hmmm... – komandor zamyślił się. Mała miała rację. Jemu też zaczynał dokuczać brak kobiecej ręki. Po chwili uświadomił sobie, że wcale nie potrzebuje kobiecej ręki. No, przynajmniej nie do wszystkich czynności. Nie. W zasadzie uświadomił sobie, że jemu do żadnych czynności nie jest potrzebna kobieca ręka.(6)
- Mam – Kaneda kartezjańsko uniósł palec w górę – Droid.
- Co ?
- Droid – wyjaśnił komandor. – To rozwiąże nasze problemy. Droid posprząta, wyczyści, poukłada, otworzy butel...puszki z jedzeniem... Hę ?
- No jest to jakieś rozwiązanie – Lil jeszcze się nie rozchmurzyła.
- Zatem sprawa załatwiona – Magellan kosmosu wyszczerzył zęby – dobrze się składa, tu niedaleko na Repszevii jest yukiański Pasaar, pośle Chaosa by kupił jakiegoś droida. – Ok, musimy lecieć, bo Norna pewnie już czeka. Idziesz z nami ?
- Zbastuję. Jak was znam, po transakcji nie obejdzie się bez chlania – Lil wykazała się talentem jasnowidzenia.
- Jak chcesz. Opijanie umowy to stary galaktyczny obyczaj znany już w czasach....
- Idź już – przerwała Lil. Kaneda posłusznie podreptał ku wyjściu. Jednak po sekundzie jego głowa znów pojawiła się w przejściu.
- Lil, kochanie? A jakbyś tak się nudziła bardzo, jak my będziemy walczyć o nasze zyski(7), może przeinstalowałabyś Nianię ?
Pusta puszka po galax-coli przeszybowała przez przejście, ale głowy Kanedy już tam nie było.

***

Gdyby poniższy tekst nim nie był, a był filmem oglądanym przez szanownych czytelników, z pewnością ujrzelibyście taki oto obraz:
Otóż na pustyni oblanej czerwienią zachodu, czy jak kto woli - spiętości, drgającej horyzontem rozgrzanego powietrza, na drugim planie rysuje się masywna sylwetka statku kosmicznego. Co prawda obraz na drugim planie zwykle jest zamazany, lecz i w takim ujęciu dałoby się dostrzec monumentalny korpus metalizujący poszyciem mocno steranym kosmicznymi przygodami. Dałoby się dostrzec osmalone gardziele dysz silnikowych, solidne podpory stabilizujące, może nawet udałoby się dostrzec zarysy iluminatorów czy zamazane litery U.S.S. „De Belleme” – świadectwo, że jednostka była kiedyś na usługach Korporacji(8). Oczywiście, gdyby nie wspomniane zamazanie drugiego planu, udało by się dostrzec szereg anten, rur, nadbudówek, światełek oraz innych gadżetów nie mających żadnego uzasadnienia – jednakże przydających statkowi wyglądu świadczącego o supertechnologii użytej do jego budowy. A gdyby przypadkiem w scenografii owego filmu maczał palce pewien szwajcarski grafik – być może udałoby się jeszcze dostrzec w konstrukcji statku mnóstwo fallicznych i waginalnych elementów świadczących o seksualnych frustracjach rzeczonego artysty.
Ale powróćmy do planu pierwszego.
Na pierwszym planie widz ujrzałby oto trójkę dzielnych bohaterów kroczących w stronę kamery w zwolnionym tempie. Ujrzałby młodą kobietę odzianą w czerwoną sukienkę dziwnych kształtów, wysokie buty z dziesiątkami klamerek, z tapirowanymi, czarnymi włosami nadgolonymi charakterystycznie nad uszami. Ujrzałby drugą młodą kobietę w lekkiej koszulce bez rękawów, w spodniach, które w pewnej odległej galaktyce nazwane były by bojówkami, kobietę wdzięcznie falującą czułkami nad krótko ściętymi, białymi włosami. Wreszcie ujrzałby pośrodku mężczyznę odzianego w długi skórzany płaszcz, wysokie buty, szereg niepotrzebnych lecz robiących wrażenie klamerek i łańcuszków, z długimi ciemnymi włosami spiętymi w kuc. Mężczyzna z pewnością nosiłby zawadiacko zarzucony na plecy jedwabny, biały szal oraz małe ciemne okularki sugerujące, że ich właściciel utożsamia się z ludźmi tyleż uduchowionymi, co lubiącymi spożywać różne, lecz nie zawsze legalne rzeczy. Cała trójka szłaby majestatycznie, zgrabnie przerzucając ciężar ciała z nogi na nogę, a na ich biodrach od niechcenia majtały by się blastery, każące rozsądnym ludziom sprawdzić czy akurat nie zostawili w domu żelazka na gazie.
Gdyby ten tekst był filmem oglądanym przez szanownych czytelników, z pewnością nie musielibyście czytać nużącej, acz ukutej z premedytacją próbki tego, jak autor za wszelką cenę chce, by jego wizja stała się wizją mocno już poirytowanych czytelników.

***

Przed drzwiami baru bazy „Reaktor Sztuki” na całą trojkę już ktoś czekał.
- Witam piękne panie! Witaj drogi Kanedo! Co cię przygnało w te zapyziałe rejony galaktyki? – zapytała postać z nutką zabawnego patosu.
- Witaj Moof. Interesy, interesy. A ty dalej na etacie rezydenta w barze ? – przywitał się komandor. – Naczelniczka jeszcze cię nie pogoniła?
- A kto by wtedy wypijał połowę z barowych zapasów? – zripostował osobnik i przekrzywił głowę, co wywołało dosyć zabawny efekt.
Moof był wysoką, barczystą istotą, obdarzoną parą nadobnych, zakręconych rogów. Pomiędzy rogami znajdowały się ruchliwe, inteligentne, lecz przepite oczka. Capia bródka i sierść pod rogami lśniła zauważalną już siwizną. Jak przypominał sobie Kaneda, Moof niegdyś zajmował się handlem ścigaczami. Mówiono także o szeregu innych, wątpliwej konduity interesach Moofa, co potwierdzałby fakt, iż był poszukiwany w pięciu systemach. Niektórzy po prostu mają talent do podpadania innym. Korzystając z bezpiecznej przystani portu Reaktora, Moof regularnie i systematycznie sprawdzał wytrzymałość swej wątroby.
- Moof, byliśmy umówieni z Norną Hexe – zagadną komandor – jestże gdzieś może w barze?
- Ależ oczywiście, oczekuje w środku. Zabawiają się z Naczelniczką – poinformował Moof z przesadną grzecznością. Nagle wyprostował się, jego chrapy zaczęły się miarowo poruszać. – Oho, ja znikam – rzucił.
Nim Kaneda zdążył coś powiedzieć, Moofa już nie było.
Kilka sekund później zza załomu bazy wynurzyła się uzbrojona grupka najróżniejszych ras. Przewodził im dryblas mierzący prawie dwa metry, pokryty blond-futrem. Podszedł do komandora i wyciągną z połów futra jakąś kartkę, przystawiając ją Kanedzie pod nos.
- Znasz go? – zapytał osobnik – może ty zechciałbyś go ustrzelić ?
Na kartce widniało zdjęcie głowy ze srebrną bródką i wielkimi, kręconymi rogami. Pod spodem stało: „Poszukiwany żywy lub martwy ale najchętniej dekapitowany. Nagroda dwa tysiące kredytów.”
- Ja? W żadnym razie. Ja jestem tylko handlowcem – wyszczerzył się bezczelnie Kaneda nie starając się nawet ukryć kołyszącego się na biodrze blastera.
- Jak sobie chcesz – futrzak wzruszył ramionami i zamierzał odejść wraz ze swymi poligalaktycznymi kumplami.
Kanedzie coś zaświtało w głowie.
- Czekaj, czekaj – zagadną futrzaka – ty jesteś Wookie ?
- Nie – rzuciła postać na odchodnym – Coobie.

***

Nie przeciążając obwodów czytelnika, nie będziemy opisywać ze szczegółami wnętrza baru bazy „Reaktor Sztuki”. Była to typowa kantyna jakich mnóstwo w portach kosmicznych na obrzeżu galaktyki. Kilkanaście stolików, obszerny bar, mała scena na której zabawnie wyglądający muzycy ostro dawali czadu na zdezelowanych instrumentach. Napis na wysłużonym bębnie świadczył, że kapela nazywa się JET-SONS:

Twe zielone, śliskie macki!!!
Odstręczają mnie od schadzki!!!
Alem dawno nie miał baby!!!
Nawet o urokach żaby!!!
Yeeeh !!!!


Kaneda miał niejasne wrażenie, że poprzednia kapela jaką widział w tym barze prezentowała wyższy poziom artystyczny. Chyba byli to jacyś kolesie o wielkich, łysych głowach i oczach w kształcie migdałów, grający spokojną muzyczkę na klarnetach, używając niezwykle długich palców. Ale coś mogło mu się pomylić.
Gdy przepychali się przez mały tłumek w kierunku baru z Kanedą zderzył się jakiś ciamkacz o jasnych, kręconych włosach. Spojrzał na komandora ale wzrok miał zupełnie nieobecny.
- Manamanah... – wybełkotał, po czym osuną się Kanedzie pod nogi. Przekroczywszy przeszkodę, ekipa ruszyła dalej. Dopchawszy się wreszcie pod bar, Kaneda złożył zamówienie.
- Podwójną tachtańską proszę, Pluszowy Orgazm i... – spojrzał na Mircallę z wahaniem. MiLady wykonała znaczący gest. – I na razie tyle. Wiedział, że Mircalla chce móc prowadzić statek w każdej chwili. Nauczyła się, że handlowanie Kanedy wymaga nieraz błyskawicznego zawieszenia pertraktacji i udania się na przerwę, najlepiej na drugi kraniec galaktyki.
Assa przepchała się do baru i męczyła barmana.
- Czy do Orgazmu dostanę Boobashy ?
- ??
- No takie małe, futrzaste gryzonie w zielone ciapki nadziewane karmelem...
- A chipsy mogą być ?
- Wiocha... – skomentowała Assa pod nosem.

Wychyliwszy na raz jedną tachtańską, Kaneda zaczął rozglądać się za Norną. Grająca kapela nie dawała za wygraną. Frontmen na scenie wyginał się w wyuzdanych pozach:

Parzydełka i wyrostki!!!
Rozpalają mnie po kostki!!!
W twe otwory i czeluście!!!
Chyba zaraz się ci <CENZURA> !!!
Yeeeaahhh!!!!


Nagle ze stolika pod iluminatorem dało się słyszeć głośne:
- A tam... Jorgoosh, dawaj Masakryczny Rozpuszczalnik !!
Kapela ucichła, tłumek zaszeleścił, zamamrotał i rozstąpił się. Przy wspomnianym stoliku, na którym stało już całkiem sporo osuszonych naczyń o różnym kształcie, siedziało dwóch osobników. Jednym był niski koleś rasy greedo (wiecie, zielona, ryjkowata gęba, pełno wyrostków na głowie, na czubku szpiczaste uszka, oczy – dwie błyszczące czernią półkule, no typowy greedo). Drugim – młody, przystojny mężczyzna, na pierwszy rzut oka – zupełnie zwyczajny. Ale Kaneda znał go dobrze. I wiedział, że pozory mylą.
W zapadłej ciszy barman usłużnie postawił przed nimi dwie szklaneczki niebieskiego, parującego płynu i zamarł obok.
Pomimo, że czarne nieprzeniknione półkule oczu greedo nie były anatomicznie stworzone do eksplikowania emocji, bił z nich strach.
- Co, ze mną się nie napijesz?! – słowa młodego mężczyzny były jak wielkie, ołowiane bloki.
Cisza jaka nastała, była jak tchnienie czarnej dziury. Kilka osób stojących bliżej, natychmiast odsunęło się na kilka metrów. Choć niby nie można było tego zauważyć, strach w czarnych, nieprzeniknionych półkulach oczu greedo zmienił się w desperację. Chwycił stojąca przed nim szklanicę i wypił. Przez sekundę nie wydarzyło się nic. Potem z uszu greedo wydobyły się małe obłoki dymu. W kolejnej sekundzie coś mlasnęło i greedo zniknął w cichej implozji. Młody mężczyzna wychylił jednym haustem swoją szklanicę, beknął i rzekł:
- Cieeeeenias....
Barman Jorgoosh zaśmiał się pod nosem:
- Mhm mhm. Mhm. Mhm.
Kapela kontynuowała występ:

I choć straszna żeś poczwara!!!
Ja zostanę tu do rana!!!
Bo nie jestem Hanem Solo!!!
I przygody mnie <CENZURA>!!!!
Yeaaaaahhh!!!!


***

W tym samym momencie, kilkadziesiąt mil dalej, na yukiańskim Pasaarze Chaos prowadził ostrą licytację ze swym rasowym pobratymcem. Co prawda cena za stojącego obok droida nie była wygórowana, ale targowanie się leżało od setek lat w tradycji yukiańskiej i Chaos wiedział, że bez targowania sprzedający poczułby się urażony.
- Chrr Ak – zaproponował Chaos.
- Achrrrr... – upierał się kupiec.
- Chrr Ak Ak – delikatnie odpuścił Chaos, ale jednocześnie zaznaczył – Mhrrrr Barr Wyhr!
- Achrrr Mrrr – miękł kupiec.
Nagle, ni stąd ni zowąd Chaos otwartą dłonią pogłaskał powietrze na wysokości kolan i rzekł:
- Za niższą cenę droida tego sprzedać możesz....
Na co kupiec odparł:
- Sam tego chciałeś, czarowniku. Zabiję cię. Nic ci nie pomogą twoje sztuczki. Mam przy sobie żółwi kamień!
Chaos i kupujący jak na komendę chwycili się za usta kompletnie zdezorientowani. Nie mieli zielonego pojęcia, co znaczyły dziwne dźwięki, jakie przed momentem wydobyły im się z gardeł. Atmosfera licytacji wyraźnie siadła i kupiec w aurze zażenowania przybił szybko cenę. Gdy Chaos pakował droida do ślizgacza, zaś kupiec zwijał stragan – obaj unikali swych spojrzeń.

***

- Kaneda! Nareszcie jesteś – ucieszyła się Norna – już telekomuję do Pitpita, by zajął się rozładunkiem. Zawahała się i strzeliła komandorowi szelmowski uśmiech:
- Oczywiście przystąpi do rozładunku jak tylko sprawdzi jakość towaru. – zaznaczyła.
- Możesz być spokojna, Norna. Wszystko jest tip-top – odparł komandor – oszukałem cię kiedyś ?
- Parę razy, ramolu – uśmiechnęła się Norna – Przywitaj się z Ambiv.
- Cześć Ambiv, kopę lat – Kaneda zwrócił się do drugiej siedzącej przy stole kobiety. Obie były słusznej postury, siedziały odziane w lateksowe oficerskie czapki, wysokie skórzane buty, fikuśne koronkowe sukienki. Obie trzymały w dłoniach coś na kształt szpicruty.
- Cześć Kanediuszu, stara ruro! Miło cię znów widzieć, wieprzu! – Ambiv przywitała się czule. – Siadaj, pewnie rozładunek potrwa dłużej. Poopowiadasz nam, co tam u ciebie, napijemy się...
- Chętnie – uśmiechnął się Kaneda – jeno muszę szepnąć mym paniom, by się rozluźniły.
- Dalej latasz z tymi babeczkami? – ucieszyła się Ambiv – Git! Poplotkujemy sobie z Mircallą o manicure. A o dziewczyny się nie martw, mój O’kult się nimi zaopiekuje.
- No, to się dopiero zmartwię – odrzekł Kaneda – Ambiś, ja potrzebuje tej załogi. A twego O’kulta już widziałem dziś w akcji...
- Wyluzuj – uspokoiła Ambiv – się im krzywda nie stanie..Ep! – czknęła uroczo i przepiła zielonym drinkiem zwracając się do Norny:
- Nornik, tak to chyba nie schudniemy. Trzeba się trochę poruszać – powiedziała.
- Zaraza, racja! A co se będziemy żałować... Dawaj następnego ! – zgodziła się Norna.
Ambiv odchyliła się na krześle i krzyknęła na barmana:
- Tichy! Dawaj tu no nowe chłopię, a migiem! – spojrzała na pusty kieliszek komandora i dodała: - I butelkę tachtańskiej!
Po kilku chwilach barman zajechał dwukołowym wózko-stelażem, do którego przypięty był młody, długowłosy nastolatek. Nagutki, jeśli nie liczyć przepaski biodrowej i wątłej szmatki zwisającej mu na przyrodzeniu. Barman ustawił wózek tak, że wypięte, nagie pośladki młodzieńca sterczały tuż nad stołem, po czym nalał Kanedzie i postawił butelkę nalewki na stole.
- Pppip.i. – ukłonił się Tichy (tłum. z pipaczenia: Proszę bardzo).
- Ip, iip pii.. – podziękował w swoim mniemaniu Kaneda pragnąc popisać się znajomością pipaczenia (tłum. z pipaczenia: Jestem wybuchająca sraczka).
Barman spojrzał na komandora, zasymulował uśmiech, po czym podszedł do ściany, by odprowadzić wózek ze zużytym chłopięciem. Chłopię zużyte, którego wcześniej Kaneda nie zauważył, miało mocno zasiniały tyłek i chlipało pod nosem.
Norna i Ambiv ścisnęły mocniej w dłoniach swe szpicruty.
- No, czas na trochę sportu – powiedziała Ambiv i zwróciła się do chłopięcia – tylko głośno krzycz, dzidzia...
Kaneda wychylił kieliszek i nalał sobie następny. Dzidzia piszczała w niebogłosy, Ambiv z Norną chichotały batożąc tyłek. Komandor odprężył się. Nagle na jego ramię spadła ciężka dłoń. Ale gdy usłyszał za sobą słowa, nie musiał się odwracać. Wiedział też, co czekało go tej nocy:
- Hohoho...! Kaneda!!! Z...ze mną się n..nie napijesz...?!

***

Około godzinę później, gdy komandor Kaneda dzielnie stawał Okrutnemu O’kultowi, na statku U.S.S. „De Belleme” Lil przyglądała się zapiaszczonemu droidowi. Łypnęła na Chaosa, który niepewnie stał w przejściu. Ciągle nie mógł dojść do siebie po wydarzeniu na Pasaarze.
- Dzięki. – powiedziała Lil - A teraz może pójdziesz zapolować na pustynne szczury?
Chaos, dla którego słowo „aluzja” kojarzyło się - co najwyżej - z mniejszą ilością światła w pomieszczeniu, nerwowo przestąpił z nogi na nogę.
- Dziękuję Chaos, możesz odejść – podpowiedziała dobitniej Lil – poradzę już sobie z nim.
Chaos zamruczał coś pod nosem i oddalił się w stronę ładowni. Lil jeszcze raz spojrzała na droida. No tak. Ten tępak nawet nie sprawdził czy działa. Włączyła droida lecz ten milczał. Pewnie padły akumulatory – pomyślała i sięgnęła po wtyczkę mocy. Oczyściła gniazdo z piasku i podłączyła. Diody zamrugały, coś zabuczało w środku i droid przemówił:
- ...i wszetecznych antykoncepcji używanie, sprzeciwia się woli Stwórcy, albowiem czynem takim obleśnym obrażamy nie tylko partnerkę naszą, miłością otoczoną, ale i dziatki nasze, w sposób ten ohydny nienapoczęte. Takoż, jak głosi pismo, pierwej utnij i na kołku powieś chucie swe, nim będziesz godzien...
Lil szybko wyłączyła droida i włączyła ponownie, marszcząc czoło.
- Aaaamen... Niech będzie pochwalony, niechaj łaska trwa na wieki i wspomożenie...
Lil znów wyłączyła droida. Popatrzyła na jego korpus, oblepiony piaskiem. Mocno zaniepokojona przetarła dłonią przód robota. Tam, gdzie normalny człowiek miałby pierś, stało napisane: „Droid Ewangeliczny typu „Stranger”. Głoszenie Słowa. Udzielanie sakramentów. Kontakty ludzie – bogowie”.
W każdym, ale to każdym zakątku statku U.S.S. „De Belleme” dał się słyszeć głośny, pełen wściekłości wrzask:
- Chaaaaaaaaooooooooossss....!!!!!!!!!!!!!!



(1) Trzy różowe misie i niebieski słoń nie odegrają w naszej historii specjalnej roli. Po prostu Assa widzi czasem różne rzeczy.
(2) Nie jedzcie tego NIGDY. A przynajmniej nie wtedy, kiedy nie macie akurat przy sobie półrocznego zapasu węgla drzewnego.
(3) Wielki Grajdoł był oczywiście pozostałością po uderzeniu w Repszevię wielkiego asteroidu. Jednak rdzenni repszevianie woleli wierzyć, iż był on dziełem mitycznych Wielkich Niemowlaków, władających Repszevią w przedwiecznych czasach. Byli bardzo sfrustrowani faktem, że archeolodzy nie odnaleźli nigdy szczątków Starożytnej Łopatki.
(4) Repszevianie mieli oczywiście całą mitologię opisującą prapoczątki pogoni Luźnego Knura za Spiętym Knurem oraz wyjaśniającą dlaczego Luźny Knur jest luźny a Spięty spięty. Ale ponieważ jest to mitologia wielce obleśna, nie będziemy jej tu przytaczać.
(5) Oczywistym jest, że wobec astronomii Repszevii, nie istnieje na niej wschód i zachód ale spiętość i luźność.
(6) – Nieważne. Zapomnijcie.
(7) – Kaneda bardzo nie lubił negocjacji handlowych. Uważał je za ciężką pracę. Wszystkich negocjujących na drugi dzień bolała głowa. Za wyjątkiem tych, którzy rano już głowy nie mieli.
(8) – U.S.S. (skrót od Utterly Superfluous Stuff).
Sowy nie są tym, czym się wydają...
Awatar użytkownika
Owain
Nasz Czelnik
Posty: 14707
Rejestracja: 11.2016

Re: Z archiwum Owaina: Piraci zza kwazarów czyli klątwa Czarnej Dziury

#3

Post autor: Owain »

Noc była jasna. Jak to zwykle na Repszevii bywa. Właściwie na Repszevii nie ma nocy sensu stricto, ponieważ Luźny Knur oświetla swym bladoniebieskim światłem na tyle, że o nocy mowy być nie może. Mowy nie może być również o dniu, bo bladoniebieskie światło drugiej gwiazdy Repszevii, jest za słabe. Nie pozwoliłyby też na to związki zawodowe. A co najważniejsze, bladoniebieskie światło Luźnego Knura wpływa na mieszkańców i przyjezdnych wielce depresyjnie. Taki stan rzeczy ma głębokie przełożenie na zyski dwóch rodzajów działalności gospodarczej znakomicie prosperujących na planecie. Destylarni i zakładów pogrzebowych.
W tym momencie, za jedną z wydm, w jej długim cieniu, chowało się kilka postaci. Na czoło wydmy, na szpicę, wysunęły się dwie niewielkie osóbki. Jedna, mimo bladoniebieskiej(1) poświaty wyraźnie odznaczała się mocną czerwienią włosów. Druga, krótko obcięta, w grubych oksywizorach, była wysoce ruchliwa.
- Mogę, mogę, mogę? No mogę, mogę? Mogę? Powiedz, że mooogę... – nerwowo dopytywała się ruchliwa.
- Cicho. Próbuje coś zobaczyć – sykneła czerwonogłowa i przyłożyła noktular do oczu lustrując zatopioną w bladoniebieskiej(2) poświacie bryłę bazy „Reaktor Sztuki”.
- Ale mogę...? No gdybym przyłożyła z LHC(3), to taaaką dziurę bym wydarła! A więc mogę, mogę..?
- Uspokój się Logan. Ile razy mam ci powtarzać, że do naszej sprawy potrzebne jest... co?
Logan wyprężyła się wojskowo, na tyle, ile pozwalała leżąca pozycja za wydmą:
- Trzy razy S, majorze Notime!!!
- Dooobrze..... czyli.... CO!?
- Szept, spryt, siurpryza!!!
- Dooobrze...- pochwaliła major Notime. Dobra propaganda dla rekrutów była równie ważna jak dobra musztra. W końcu znała się na rzeczy. W swoim życiu służyła już w wielu formacjach wielu armii. Później doświadczenie pożytkowała w kilku rebeliach i przewrotach. A nawet jednej rewolucji międzyplanetarnej. Była chodzącą maszyna do zabijania.
- Co to jest siurpryza, pani major ? – ruchliwa Logan nie dawała spokojnie opracować taktyki ataku.
- Zasadzka. Niespodzianka. Zaskoczenie. Dewiza naszego działania – odpowiedziała lekko już poirytowana Notime.
- To dlaczego siurpryza? Dlaczego, dlaczego...? - małe dziecko, przy rekrut Logan, było stoickim flegmatykiem.
- Bo wtedy nie byłoby na S!! – cierpliwość major Notime puściła bąka porywczości. – Nie gadaj tyle, Logan, tylko zasuwaj do futrzaka i niech przygotuje oddział. Za chwile ruszamy. Aha. I popraw oksywizory.

***

Bar bazy kosmicznej „Reaktor Sztuki” miał cechę wyróżniającą go w całej galaktyce. Posiadał niezwykłe stoły. Może same meble nie były jakieś specjalne, ale politura jaką je pokryto – z pewnością. Jeszcze wiele godzin przed wzejściem Spiętego Knura większość gości baru uważnie się jej przyglądała. Z bardzo, bardzo bliska.
Przyglądał się i komandor Kaneda. Teraz zaschnięty sok larwiowy(4) puścił i jego czoło odkleiło się od blatu, pozwalając przykleić się uchu. Komandor jęknął. W ustach miał pustynię, w głowie supernową. Na domiar złego obawiał się, czy nie ma w kroku Morza Spokoju.
Przeklęty O’kult.
Gdy wzrok komandora zogniskował się, ujrzał tańczącego na ścianie robota. Po kapeli nie było już śladu, za to z głośników dobywały się rytmiczne, elektroniczne dźwięki:
Umatumtaumta pac pac umtaumtaumta pac pac ciach ciach ciach ziut umtaumtaumta cagcagcag.
Supernowa w głowie Kanedy zamieniła się w pulsar. Kiedy udało mu się odkleić ucho i doprowadzić głowę do pionu, ściana na której tańczył robot okazała się być podłogą.
Kaneda rozejrzał się. Większość klientów, jak zostało nadmienione, spała na stołach. Część spała na barze lub pod barem. Na parkiecie, u stóp pląsającego robota spało kilka niewiast. Nieliczni klienci siedzieli to tu, to tam, prowadząc nieskładne dyskusje lub dopijając drinki.
Komandor z trudnością przypomniał sobie sekwencje ruchów prowadząca do wstania i ruszył w stronę baru. Przy barze siedział Moof z bliżej nieokreślonym osobnikiem. Przed nimi stał spory rządek pełnych kieliszków. I jeszcze sporszy pustych.
- A ak się zazywał naj..Hep!..większy Yorgański krążownik? E?– wybełkotał osobnik z trudem podpierając się o bar.
- Yamachama. – z satysfakcją odpowiedział Moof i dodał usłużnie – Wybudowany zresztą w 3527 roku na orbicie Nasiku.
Osobnik z wyrazem nieszczęścia na twarzy sięgnął po kieliszek i wypił. Kaneda zorientował się, iż panowie grali w znaną tu grę w znajomość militarnej historii galaktyki. Gra polegała na tym, że znający odpowiedź w nagrodę wychylał jednego baniaka. Mniej więcej po połowie gry następowała zmiana i tym razem baniaka musiał wychylić przeciwnik znającego odpowiedź. Nagroda zmieniała się w karę.
- Jakiej mieszanki używają myśliwce xantiańskie?
- Tur.. Durleum pół na pół z.. s... z Suridium. Hik!
Baniak.
- Kcie odbyła się ostatnia bitwa Ffojen Kokonów...e?
- Układ O’laboka.
Baniak.
- Maksymalny zasięg pola siłowego statków typu Zazul XP w kilometrach?
- Cz..cztejy.
Baniak.
- Sso poffiedział generał Rakowsky, gdy sopaczył merdańską flotę wychodzącą z hiperpsz..psz....prz..ep!.eni?
- „Gdzie moja kapsuła ratunkowa, natychmiast”.
Baniak
- Jaką największą średnicę działa fotonowego mieli Neodryci w bitwie w Pierścieniach Van Valenia?
- Ku... ku... kukułka...? – zaryzykował osobnik i głośno osunął się pod bar.
Moof podrapał się za rogiem i wykrzywił usta w uśmiechu – Znów przegrałeś Owi. A mówiłem, więcej trenuj!!
Ale osobnik już nie reagował.
- Walniesz baniaczka, komandorze? – Moof zagadną Kanedę, lecz ten tylko wzdrygnął się z obrzydzeniem. Zwrócił się do barmana leniwie wycierającego kufel:
- Woyhrrrr... – wychrypiał komandor.
- Woda wyszła. To pustynna planeta – odparł cynicznie barman – najsłabsze, co może być to tachtańskie piwo. Nalać ?
Kaneda szybko pokiwał głowa i wyciągnął błagalnie ręce w stronę kranu z piwem.
Kilka łyków mętnego napoju doprowadziło gardło komandora do przyzwoitości.
- Naczelniczka i O’kult ? – zagadnął Moofa.
- Strudzeni udali się na swe kwatery. O’kult strudzony był bardziej – odrzekł rogacz.
- Nie dziwie się. Dziwię się, że go nie wyniesiono – mruknął pod nosem Kaneda – A Norna i moja załoga?
- Norna również na kwaterze, a dzierlatki z załogi gdzieś chyba się tu jeszcze kręcą. – wyjaśnił Moof. – Może jednak baniaczka? Wieczór jeszcze młody, a już kompanów do picia brakuje – był wyraźnie niepocieszony.
- Ja już dziś miałem kompana, chwatit. Zechceszże mi przypomnieć gdzie w lokalu tym ubikację znajdę? – nawet zmierzwiony i chwiejący się komandor zachowywał klasę.
- Do końca i po lewo – uprzejmie poinstruował Moof i zwrócił się do barmana:
- Baniaczka ?

***

Lil była bardzo zmęczona. Niedługo świt a pijaków jeszcze nie było. Przypilnowała wyładunku przyprawy, czyszczenia „De Bellema”, próbowała też przestroić droida. Na próżno. Ten, najpierw próbował ją wyspowiadać, a gdy oponowała, zagroził ostatnim namaszczeniem. Chaos zaryglował się w ładowni i nie uległ krzykom, prośbom, a nawet szantażom, by rano pojechać na Pasaar i wymienić droida. Jeśli chodzi o tępy upór, to yukianin – zdaniem Lil – dorównywał droidowi. Ale przynajmniej nie śpiewał psalmów.
Lil wiedziała, że dziś już nie zaśnie. Postanowiła zatem przeinstalować Nianię. Podnoszenie systemu trochę trwało, wreszcie Niania przywitała się milutkim, aksamitnym głosem informując o sprawności wszystkich systemów. Pozostało teraz tylko sprawdzić rezultaty.
- Nianiu ? – spytała Lil
- W gotowości nawigatorze? – zrewanżował się pytaniem komputer.
- Czy dalej uważasz, że jesteś w ciąży? – Lil była skonsternowana idiotyzmem tego pytania.
- Negativ. W żadnym wypadku – aksamitnie zaprzeczyła Niania.
No, przynajmniej tyle – pomyślała Lil. Jej zdolności informatyka pokładowego na coś się wreszcie przydały. Reszta baraniastej załogi powinna być jej wdzięczna.
- Nianiu ? Jesteś tego pewna ? – Lil też chciała mieć zupełną jasność co do stanu komputera.
- Ależ oczywiście – odparła Niania – właśnie dostałam okres.

***

Komandor Kaneda błąkał się po wąskim korytarzu usilnie poszukując miejsca, gdzie mógłby ulżyć swemu pęcherzowi. Drzwi było jednak wiele, a na żadnych nie mógł znaleźć międzygalaktycznych symboli przybytku wydalniczego. Musiał próbować. Zapukał i otworzył pierwsze z prawej. Na szerokim łożu leżała gundiańska istota płci żeńskiej. Cała, jak ją Pan Bóg stworzył. Nad nią chwiał się, mocno pijany, równie roznegliżowany samiec rasy kabooki. Byli zajęci sobą. Samica ciężko sapała, mocno zniecierpliwiona. Kabooki przeżywał katusze, gdyż jego końcówka nijak nie mogła przypasować do otworów samicy. Rozpaczliwie szukał rozwiązania owej seksualnej niekompatybilności. Zniesmaczony Kaneda wycofał się czym prędzej.
Następne drzwi. Może teraz mu się uda.
W pomieszczeniu stał homoidalny mężczyzna ubrany w długą, czarną togę. Biel twarzy mocno kontrastowała z czernią ust i ciemnymi obwódkami wokół oczu. Z białej łysiny na tył głowy opadał mu ni to irokez, ni to zwiędły koński ogon; w ręce trzymał grubą, starą księgę z zakładkami. Gdy zobaczył komandora, wzniósł do góry drżący palec i zaczął recytować:
- Ja...ja.... und ich habe ein Klang unter dem Himmel gehört!! Ja... ja... – recytował patetycznie. W tle brzdąkała smętna muzyka.
- Przepraszam? – zagadnął Kaneda – czy łaskawy pan wskazałby mi toaletę?
- ...Ja... ja... das ist Wahr...
Kaneda usiłował przypomnieć sobie strzępki narzecza boondes: – Toalieten? Das Klozetkeller?! – próbował rozpaczliwie. Osobnik jednak tylko wzniósł nawiedzony palec wyżej i obłąkanym głosem wyczytał z księgi:
- Und ja...ja... ich habe große wagina-schmerzen!!! – zagrzmiał.
Kaneda zrezygnował.
Trzecie drzwi.
- Co se vlazisz kako ku sebie, kosmicny tipalku?! Patrzalnicu ci laserom viripalo?!! A pudesz precz!!!
Czwarte drzwi. Nareszcie. Kaneda wpadł do kabiny z prędkością światła. Po chwili na jego komandorskie oblicze wpełzł błogi uśmiech. Ulga była tak miła, że w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na ciamkanie i sapanie dobiegające z kabiny obok. Ciamkanie stawało się co raz szybsze. Natomiast sapanie ustało na moment i z kabiny obok dało się słyszeć:
- O...o....tak... o... Obi-Wan doobrze cię wyszkolił....o...
Kaneda nie miał zielonego pojęcia kim był Obi-Wan, ale wiedział, że za nic, ale to za nic, nie miał ochoty go poznać.

***

Oddział powoli przeciskał się przez ciasne otwory wentylacyjne. Spora część najemników leżała już w wąskiej przestrzeni między sufitem baru a stropem.
- Już chyba jesteśmy nad nimi, nad nimi, nad nimi...! – głośnym szeptem poinformowała Logan.
- Pssst. Był rozkaz „cisza”. Musimy poczekać, aż wszyscy wpełzną – major Notime poświeciła latarką w gardziel szybu wentylacyjnego. – Futrzakowi chyba chwilę zejdzie – dodała.
Coobie niemrawo próbował wyciągnąć swe długie cielsko z otworu, wyrywając sobie przy tym sporo sierści. – Ten rogacz zapłaci mi za to – zasapał wściekle.
- Pani major! Pani major! - niecierpliwiła się Logan – Ale jak wskoczymy do środka? Te płyty sufitowe chyba się jakoś otwierają, prawda? Prawda, prawda, prawda?
Major Notime obiecała sobie w duchu, że przy następnym werbunku będzie wymagała badania na owsiki.
- Spokojnie Logan – szepnęła i poświeciła latarką – tam przy ścianie jest dźwignia, którą w odpowiednim momencie...
- Ta dźwignia? – zaciekawiła się Logan.
- Nieee ! Uważaj ty mała, niewyżyta...
Wentylacyjny sufit baru otworzył się natychmiast i najemnicy wpadli do środka. Logan pacnęła na bar, czterema literami prosto w niedopite kufle tachtańskiego.
- Nie ruszać się!!! – wrzasnęła Notime. Szybko podniosła się z podłogi i wycelowała w trzeźwych jeszcze klientów swój laserbin szybkostrzałowy. Lata wyszkolenia pozwoliły jej błyskawicznie ocenić sytuację. Najemników było ledwo pięcioro, reszta utknęła w ciągu wentylacyjnym, zatarasowanym przez dolną połowę Coobiego. Górna połowa futrzaka zwisała teraz bezradnie głową w dół, lecz łapy trzymające dwa blastery groźnie celowały w barmana i Moofa. Wiadomo, zawodowiec.
- Niech nikt nie drgnie, bo wyparuje!!! – krzyczała Notime. – Ręce na kark!!! – spojrzała na skonsternowanego, zielonego osobnika – Macki też! – dodała.

***

Il Komandore nie lubił tego uczucia. Trzeźwiał. Stan lekkiego rauszu był wymarzonym dla zachowania odpowiedniego dystansu do życia i problemów. Zastanawiał się już, czy nie zaklinować się małą tachtańską, ale przecież musiał zainkasować należność od Norny. A tachtańska nalewka jakoś dewaluowała wartość kredytów, czasem nawet do niezwykle niskiego poziomu „zapłacisz-przy-okazji-hik!-napijmy się”.
Spojrzał na swój neutronowy zegarek. Norna zapewne jeszcze spała. Należało zatem odszukać dziewczęta. Dziewczęta ostatnio widziano w barze. Na pewno już tam na niego czekają. A jak nie, to on zaczeka na nie. Przy barze.
Kaneda pokręcił głową. Starał się być twardy, ale chłodna logika nieubłaganie wskazywała na tachtańską nalewkę. Westchną i ruszył do baru.
Gdy wszedł do pomieszczenia, natychmiast wyostrzyły się zmysły. Związany Moof, barman z przystawioną do skroni bronią, klienci na celowniku zwisającego z sufitu futra. Rzucił okiem na swój blaster wiszący na krześle dobrych kilka metrów dalej.
- Ani drgnij! – warknął łysy najemnik i wziął go na cel. Komandor spostrzegł, że na ramieniu ma wytatuowany numer „1984” świadczący o niechlubnej przeszłości. Ale wygląd miał mizerny.
Kaneda ani drgnął. No, może z wyjątkiem niezauważalnego naciśnięcia przycisku w małym urządzeniu na pasku.
- W mordę chcesz?! W mordę chcesz?! Zlaserować ci mordę?! – dopytywał się mizerny. Śmiesznie przy tym podskakiwał.
- Obawiam się, że to jakaś nieszczęśliwa pomyłka, drogi panie – Kaneda wzniósł się na wyżyny uprzejmości. – Tuszę, iż z pewnością nie chce pan...
- Zawrzyj ryj!!! – mizerny ociekał agresją – Bo ci go odstrzelę!!!
Kaneda słusznie zauważył, iż czas na przerwę w negocjacjach.
Notime wodziła lufą po klientach, jeden z najemników sprawdzał czy Moof jest dobrze związany i zaklebnowany, Moof bulgotał ze złości. Coobie futrzak wspinał się na wyżyny gimnastyczne by pomóc wypychającym go, uwięzionym w wentylacji najemnikom. Jednocześnie usiłował trzymać na muszce kogo popadnie, przeklinając siarczyście. Logan, przystawiając blaster do skroni barmana Jorgoosha, popiskiwała z podniecenia:
- Mamy rogacza! mamy rogacza! Rrrrrozwalimy go! Zakopiemy! Obetniemy łeb a potem... a potem... zmusimy, by się czołgał! Ciekawe, czy wtedy będzie straszył, że uk, uk, dupczył będzie! – histerycznie pokrzykiwała Logan.
- No wtedy to już raczej nie będzie. Mhm, mhm – zauważył rozbawiony barman Jorgoosh
- Zzzzamknij się!! – wrzasnęła Logan – i wyłącz to gówno!! W tle ciągle rozbrzmiewało elektroniczne umta umta.
- I..i.. – dyszała Logan – i puść nikakejwa !!!!!
Barman zamrugał oczami.
- Co to jest nikakejwa? – spytał niepewnie.
- Jeszcze nie wiem! – ekscytacja Logan nie przemijała – Ale zaraz coś wymyślę!!
Jorgoosh posłusznie wyłączył muzykę. Teraz sprawy potoczyły się błyskawicznie.
- Dobra – powiedziała major Notime. – Zabieramy roga... – lecz nie zdążyła dokończyć. Wielka butla soku larwiowego wystrzeliła znad baru jak z procy i huknęła ją w głowę. Major Notime przyjęła pozycję parterową z wielkim osłupieniem na twarzy.
- Wyłączyli electro – metalicznie odezwał się pałąkowaty android stojący obok Kanedy – Tego nie zdzierżę!!
Android błyskawicznie ruszył w podskokach w stronę baru. Pomimo, że robot miast nóg i rąk posiadał cienkie metalowe rurki, susował nad wyraz zgrabnie. Przeskoczył bar i rzucił się na Logan. Gdyby sytuacja nie była napięta, Kaneda uznałby, że wyglądają komicznie. Chudy wysoki droid i niska, okrągła Logan. Futrzak Coobie próbował wycelować w robota, lecz nagle zamiast zwisać z wentylacji, zaczął bić głowa w sufit. Wtórując mu, Moof zdzielił ze łba pilnującego go najemnika. Cios potężnych rogów okazał się zabójczy.
- Teraz czas na ciebie, kochasiu – wycedził Kaneda do mizernego łysola.
- Ha, ha – zaśmiał się szyderczo mizerny – gówno mi zrobisz, nawet blastera nie masz!
- Moja broń – rzekł patetycznie komandor – chodzi za mną.
Mizerny łysol zezując na prawo, nie miał zielonego pojęcia kiedy przy jego skroni wyrosła lufa blastera. Na jej drugim końcu znajdowała się starannie wypielęgnowana dłoń, a dalej - natapirowała ślicznotka.
- Dziękuję MiLady – Kaneda szybkim ruchem wyrwał mizernemu broń – Bałem się, że nie zauważycie sygnału.
- Och, o mało co – uśmiechnęła się Mircalla – Właśnie pudrowałam nosek.
Kaneda spojrzał na MiLady. Na jej szyję, bogato ozdobioną śladami szminki. – Och, nie wątpię – rzucił rozbawiony.
Sytuacja się unormowała. Klienci krępowali nieprzytomną major Notime, barman Jorgoosh po skrępowaniu Logan starannie, ale to starannie ją zakneblował. Futrzak po kilku uderzeniach o kratownicę sufitu zwisał bezwładnie z wentylacji i przypominał gigantycznego zdechłego chomika. Chudy droid zdążył już włączyć muzykę i teraz w rytm umta umta wywijał pałąkowatymi kończynami, jakby nic przed chwilą nie zaszło.
- To ja może sprawdzę, co u kolegi... bo ten tego... na zewnątrz... – mizerny wykazał się inteligentną próbą rejterady.
- Kolegą się nie martw – powiedział Kaneda – właśnie nadlatuje.
Prawdopodobnie pilnujący wejścia najemnik, również łysy, machając rękami wywinął beczkę nad barem i zapikował w stoliki, kończąc niezwykle twardym lądowaniem. Tuz za nim pojawiła się Assa, masując skronie.
- Uff, zmachałam się troszkę – uśmiechnęła się.
Coobie futrzak, ciągle zwisający z wentylacji, zaczał dawać oznaki życia. Turbował się niemiłosiernie i próbował wymacać jakiś blaster.
Assa strzeliła w jego kierunku czułkami, a futrzak strzelił po raz kolejny w sufit i zwiądł.
- Śpij słodko – szepnęła Assa – No, komandorze... lewitacja rozrabiaków chyba pomogła? Zasłużyłam chyba na Orgazm?
Kaneda uśmiechnął się szeroko:
- Nawet na dwa pod rząd, skarbie. Nawet na dwa pod rząd.

***

- Dwanaście tysięcy trzysta, dwanaście tysięcy czterysta, dwanaście pięćset. Proszę – odliczyła Norna.
Kaneda zgarnął kredyty i wsadził za pazuchę. – Interesy z tobą Norna to czysta przyjemność – rzekł. – Szkoda, że nie uczestniczyłaś w nocnej potyczce, zobaczyłbym cię znów w akcji.
- Wyrosłam z tego, kochaneńki – odparła Norna – Teraz wykańczam ludzi finansowo. Oczywiście nie starych kumpli, Kanediuszu – dodała.
- Taaa.... jasne. Ale nie chcę wiedzieć, jaką miałaś przebitkę na tonie przyprawy – trafnie zauważył komandor. – Rozumiem, że spyliłaś ją tu w związku z sezonem na robale pustynne ?
- Nie mylisz się. Przyprawa jest na polowanie niezbędna – potwierdziła Norna.
- Kjurcze. A ja myślałam zawsze, że to właśnie z robali pustynnych powstaje przyprawa – zdziwiła się MiLady – Że robale czczone są przez tutejszych mieszkańców, bo z nich powstaje przyprawa, która pomaga nawigować statkami...
Kaneada z Norna popatrzyli po sobie i jak na komendę wybuchnęli śmiechem.
- No toś teraz pojechała, MiLady! – Kaneda zanosił się od śmiechu – Przyprawa... nawigować buhahaha..!! Co ty paliłaś?
Mircalla naburmuszyła się.
- Masz bujną wyobraźnię, moje dziecko – wyhamowała chichot Norna – Nie, przyprawa to po prostu przynęta na robale. Posypuje się odpowiednie miejsca na pustyni, robal wyłazi, wtedy repszevianie z łopatami wyskakują i dalej, zatłuc gadzinę! Powiadam ci, nie ma lepsiejszej potrawy w galaktyce niż pieczony pustynny robal duszony z warzywami!
- A z tego co zostanie, pędzi się Masakryczny Rozpuszczalnik – dodał Kaneda – Sprytni ci repszevianie. Jakby ich przycisnęło, to i z piasku upędzą wódę.(5)
Po dobiciu targu, ekipa wyszła przed bazę. Spięty Knur był już wysoko. Nadszedł czas pożegnań(6).
Przed stanowiskiem numer pięć czekała już gromadka rozżalonych(7) odlotem włodarzy bazy.
- No cóż. Powiedziałabym, że mi przykro, Kanediuszu, że lecicie, ale burdelu-ście mi narobili w knajpie, tydzień tego nie wysprzątam – chłodno wycedziła Ambiv. Spojrzała na załogę, czy jej słowa wywołały odpowiednia reakcję. Kaneda spuścił głowę i grzebał butem w piasku udając, że jest mu głupio. Wiedział jak usatysfakcjonować Naczelniczkę.
- Ale – kontynuowała Ambiv głosem ułamkowo cieplejszym – Na ręce twoje, komandorze, za to żeś ze swą dzielną załogą hultajstwo pomógł obezwładnić, przygotowałam ten oto dar. - Podniosła w górę kryształowy flakonik; błysnął w jej ręku rozsiewając białe promienie. - W tym krysztale zamknięte jest, w wodzie z mojego źródła, światło gwiazdy Earendila. Jaśnieć będzie tym promienniej, im głębsza noc...
O’qult znacząco szturchnął Naczelniczkę łokciem.
- Khem. Sorry. Pomyłka – zmieszana Ambiv szybko schowała flakonik za pazuchę – No więc skoro razem z wami dzielnie w boju stawał, przyjmijcie od nas tego oto droida muzycznego – wskazała na rytmicznie podrygującego obok pałąkowatego robota. – To wyjątkowo udany... – Te, Das Model, cho no tu, przywitaj się z nowym panem! – krzyknęła na droida.
Robot przykicał i stanął przed Kanedą kiwacząc głowizną rytmicznie.
- Umta umta cyk cyk! Jestem model u242. Bardzo mi yc, yc, yc miło, że będę z panem latał, tachtachtach bum, ale jazda, panie komandorze! – wyrapował droid.
- Nooo.. Jazda..- uśmiechnął się kwaśno i sceptycznie Kaneda. Skłonił się jednak nisko (przesadnie jak zwykle) i zwrócił się do Ambiv:
- Wdzięczność nasza ogromna Naczelniczko. Tuszę, iż w czas niedługi znów dane nam będzie zawitać w wasze progi. Dziękujemy wszystkim.
- A zatem - O’kult wyciagnął zza pleców litrowy baniak Masakrycznego Rozpuszczalnika – czas na strzemiennego !
Za trójką załogantów frachtowca „De Belleme” pozostał tylko tuman wzniesionego w powietrze piasku.

***

Gdy Spięty Knur osiągnął zenit i nerwowo spoglądał za plecy czy jego astronomiczny prześladowca przypadkiem go nie dopada, gdy frachtowiec kosmiczny „De Belleme” uniósł się na słupie ognia ku nowym, wspaniałym przygodom - przed bazą „Reaktor Sztuki” pozostało już tylko dwóch osobników. Jeden ze ścierką, drugi z miotełką, wpatrywali się w nieporadny lot małego, srebrnego ślizgacza. Pojazd poruszał się zygzakiem, co chwile zahaczając o czubki wydm.
- Pipiip pi ipiipip ? – zapytał Tichy (tłum. z pipaczenia: To wywlókł się wreszcie ostatni klient ?)
- Taaa.... – odparł Jorgoosh – to ten pijak Owain. Cholera, powiem ci Tichy, że strasznie obniżył ostatnio loty.
______________


(1) – Pewnie zastanawiacie się ile razy jeszcze autor użyje przymiotnika „bladoniebieski”? Odpowiedź: A ile mu przyjdzie ochota.
(2) – hehehe.
(3) – Laser Hand Catapult.
(4) – sok larwiowy zmieszany pół na pół z repszevską wódką dawał znane w wielu systemach „wściekłe xenomorphy”. Odważniejsi dodawali do nich kilka kropel wyciągu z Bum-Bum, lecz później do odnalezienia swego żołądka musieli wzywać hydraulika.
(5) – Kaneda nie wiedział, że niejaki Abu Nail od wielu już lat prowadzi rodzinną destylarnię, gdzie sfermentowane szczątki pustynnych wieprzy zmieszane właśnie z piaskiem dają wyśmienite wino o wysublimowanym smaku: Château la Charogne.
(6) – Autor jest wielce rad, że po wielu mękach, wreszcie udaje mu się opuścić Repszevię. Dłuższy pobyt na planecie spowodowałby irytację czytelników nie znających osobiście mieszkańców Repszevii. Spowodowałby zapewne również kilka siniaków na ciele autora ofiarowanych w podzięce „od narodu repszevskiego”.
(7) – „Kurwa, nareszcie spokój będzie”
Sowy nie są tym, czym się wydają...
puch24

Re: Z archiwum Owaina: Piraci zza kwazarów czyli klątwa Czarnej Dziury

#4

Post autor: puch24 »

Seba, o żeż ja cię...... !

Kiedy ja to przeczytam? :-)
Awatar użytkownika
Owain
Nasz Czelnik
Posty: 14707
Rejestracja: 11.2016

Re: Z archiwum Owaina: Piraci zza kwazarów czyli klątwa Czarnej Dziury

#5

Post autor: Owain »

Wielu z Was zna tę na wskroś autentyczną opowieść.

W ten parny, letni dzień lipca 1939 roku nad Europą zbierały się ciemne chmury nadchodzącej pożogi. Lecz niebo nad Wapakoneta w stanie Ohio było czyste, różowiło się lekko zwiastunem nadchodzącego zmierzchu. Dwóch młokosów w ogrodzie parterowego domku w kolonialnym stylu uderzało piłkę baseballową.
- Uwaga John! Rzucam! – krzyknął młody, niespełna dziesięcioletni chłopiec.
Rzut, mimo podkręconej piłki, nie sprawił trudności Johnowi. Uderzenie było mocarne i piłka poszybowała za ogrodzenie. Całe szczęście wylądowała w zaroślach, nie dolatując do okna państwa Gorsky’ch.
- Neil, ja nie idę. To twoi sąsiedzi. I twoja piłka – wykpił się mały John. – Jak chcesz grać dalej, to biegaj po nią!! – Nieco starszy John chyba wykorzystywał nieco mniejszego Neil’a.
Chłopak wzruszył ramionami i szybko przelazł przez płot, jak to tylko dzieci potrafią. Cicho, nie chcąc obudzić Pypcia, rottweilera sąsiadów, podkradł się w krzaki pod oknem. Neil był opanowanym młodzieńcem, mimo strachu starannie przeczesywał chaszcze w poszukiwaniu piłki. Gdy wreszcie dostrzegł jasny kształt, usłyszał przez otwarte okno jak państwo Gorsky kłócą się zawzięcie w swojej sypialni. Nie bardzo wiedział, o co chodziło, ale miał przeczucie, że nie powinien tego słuchać. Szybko porwał piłkę, lecz nim czmychnął z powrotem na posesję swoich rodziców, usłyszał jeszcze poirytowany głos pani Gorsky:
- Seks oralny! Chcesz seksu oralnego?! Będziesz miał seks oralny, gdy dzieciak sąsiadów będzie chodził po Księżycu!!!
Gdy prawie dokładnie 30 lat później, ten sam Neil - już nie chłopiec a duma NASA - zeskoczył z ostatniego szczebla drabinki LEM’a, księżycowego modułu Apolla 11, wiedział co powiedzieć.
- Powodzenia, panie Gorsky - mruknął pod nosem. A dopiero później, nieco głośniej – by dobrze słyszano go w kontroli misji – rzekł z przejęciem:
- To mały krok dla człowieka, ale wielki krok dla ludzkości.

Opowieść ta pokazuje, że annały historii nie zawsze precyzyjnie odzwierciedlają bieg zaistniałych wydarzeń. A owo przekłamanie nie było jedynym w dziejach programu Apollo.

***

Dużo, dużo wcześniej, w odległej galaktyce, ostry dźwięk alarmu zbliżeniowego obudził komandora Kanedę(1).
- Niewielka jednostka klasy alfa na namiarze 170, 43 – poinformowała Niania aksamitnym głosikiem - Podchodzi prędkością zbieżną, prosi o cumowanie.
Kaneda leniwie uniósł powiekę i rozejrzał się po kajucie. Assa wyłożyła nogi na kokpit i również drzemała, Mircalla, ustawiwszy autopilota malowała paznokcie, raz po raz sprawdzając spokojny dryf statku. Chaos, ciągle nieswój, zatajniaczył się w ładowni. Ofiarowanego u242 nie było nigdzie widać, najprawdopodobniej kręcił się w okolicach navikokpitu. Kaneda zauważył, że strasznie przypadli sobie do gustu z Lil; w jakis abstrakcyjny sposób ta dwójka znajdowała wspólny język w elektronicznej muzyce urządzeń, godzinami wsłuchiwali się w to całe buczenie, cykanie, taktowanie zegarów. U242 nagrywał to na swój twardy dysk, miksował, odtwarzał Lil, a ta chichotała przy tym jak nastolatka. Komandorowi to specjalnie nie przeszkadzało, ale uważał, że coś tu śmierdzi sodomią. No, powiedzmy – cyberfilią.
Z kolei drugi pokładowy droid, nieszczęsny nabytek Chaosa – wręcz przeciwnie. Ten, z niebywałym wprost uporem starał się dbać o czystość moralną załogi. Co prawda nauczył się już, że wygłaszanie kazań przy posiłkach groziło utknięciem widelca w jego kamerze, a uwagi o miesiącu trzeźwości – karcerem w schowku na miotły. Jednak przy każdej możliwej okazji wznosił modlitwę, cytował pismo lub proponował sakramenty. Utyskiwania ze strony załogi znosił z perwersyjną lubością. Twierdził, że ma szanse zostać pierwszym cybermęczennikiem. Pomimo wyjątkowej upierdliwości i odporności na re-instal, Kaneda był jednak z niego zadowolony. Dewiza droida: ora et labora wyraźnie poprawiła czystość na statku. Oczywiście nie mówimy tu o czystości moralnej.
- Nianiu? – zapytał komandor - mówili czego chcą?
- Mówili, że coś ważnego, ale muszą osobiście – odparł komputer pokładowy.
Ech, cholerni sprzedawcy. Pewnie znów będą chcieli wcisnąć im filmy prezentujące sex z głowonogami albo pakiet inteligentnych garnków – pomyślał komandor. Kaneda nie kupował inteligentnych garnków odkąd ostatni zestaw samowolnie opuścił statek zabierając ze sobą cały obiad.
- Dziewczęta? Zobaczy któraś, co za jedni? – zapytał. - Wasz komandor taki strudzony...
- Ja nie mogę – zastrzegła MiLady – pazurki mi schnął. Znacząco pomachała paluszkami.
- No dobrze, ja pójdę – Assa podniosła się z fotela. – Może to sprzedawcy shroomków – rozmarzyła się. – Idziesz ze mną, Strendżi? – zagadnęła droida.
- Przepraszam, ale jestem zajęty – oficjalnie odpowiedział robot – właśnie sprawdzam temperaturę komputera pokładowego. Naturalne metody zapobiegania to podstawa antykoncepcji, prawda Nianiu?
- Wal się, świętoszkowaty tosterze – zgasiła go Niania.

***

Kiedy Assa usłyszała szczęk dokowania i zapaliła się kontrolka wyrównania atmosfery otworzyła przegrodę.
W wąskim przejściu stało dwóch dziwnych typków, jeden niski, drugi wysoki. Za baloniastymi hełmami próżniowymi widać było przeraźliwie blade twarze i wielce niewyraźne miny.
- Nie, u nas czysto – rzekła Assa – byli od was w zeszłym miesiącu i nic nie znaleźli.
- Yyy... czego nie znaleźli, szanowna pani? – zapytał niższy niepewnie. Miał ciemne, długie włosy.
- No crittersów – odparła zdumiona Assa – Nie jesteście łowcami crittersów?
- Nie, wielmożna pani... my ten... tego – zawiesił się wysoki z blond grzywką – My chcieliśmy pokazać... zaprezentować... show. Dobrze mówię, Void?
- Dobrze, Betrayal. Show. Tak – potwierdził niższy. – Za pani pozwoleniem.
Assa, którą mile łechtało tytułowanie „wielmożną panią”, postanowiła wysilić się na jeszcze trochę cierpliwości. Przyjrzała się bliżej nieszczęśnikom w wątłym świetle śluzy.
- Chyba coś pospiesznie się ubieraliście chłopcy – zauważyła rozbawiona locybka – rajtuzy nosi się na nogach, nie na rękach, a szelki na brzuchu, nie na nogach. I stanowczo pod skafandrem. Mówię wam, tak jest praktyczniej.
- Słucham? – nie załapał ten niższy. Wyglądał jakby nie spał tydzień – Ten tego...
- Nie, nie, szanowna pani – podjął blondyn – To taki image, który podkreśla nasza awangardę. Jesteśmy okrężną trupą cyrkową. Nazywamy się Dętka Projekt(2) – dumnie wypiął pierś.
W przejściu pojawiła się zaciekawiona Mircalla, ciągle dmuchając w paznokcie.
- Kto to, Assa – zapytała MiLady – Handlarze starzyzną?
- Jeszcze nie skumałam, Mi – odparła psychoniczka – Mówią, że są trupią okrężnicą. Nie wiem, czy nie próbują mnie obrazić.
- W żadnym razie, piękne panie! – wtrącił się niski brunecik – Krzewimy z kolegą tę, no... sztukę. Dobrze mówię, Betrayal?
- Dobrze Void. Sztukę. Jesteśmy admiratorami burleski, del arte... takie tam...
- Czyimi admirałami ? – zainteresowała się MiLady – Nie wyglądacie na admirałów...
Osobnicy wyglądali na nieszczęśliwych i zagubionych.
- To może my pokażemy... jeśli panie pozwolą... nasz mały show...
- Pokażcie. Byle szybko – Assa założyła ręce i czułki.
Wysoki i niski wyraźnie się ożywili.
- Zaczniesz, Void?
- To może ty, Betrayal.
Blondyn chrząknął i zaczął głośno i patetycznie:
- Szanowni Państwo ! Oto, po występach w wielu systemach, na gościnnych planetach i zamieszkałych księżycach, zawitał do państwa latający cyrk...
- Do rzeczy – ucięła chłodno Mircalla – śpieszy nam się.
- Hm. Oczywiście. To może na początek dowcip. Czy wiecie panie, jak nazywa się człowiek, który dużo charczy?
- ??
- Harkonnen! – twarz blondyna sygnalizowała pointę.
Mircalla i Assa popatrzyły po sobie zniesmaczone.
- Macie coś jeszcze?
Tym razem odezwał się ten niższy:
- To może piosenka?
- Dawajcie. Byle szybko.
Czarnowłosy wysuną się do przodu i machając rękami jakby tonął, zaczął skandować:

Jestem seksoholikiem, jestem seksoholikiem!
Co rano robię to z królikiem!


A blondyn dodał:

Tirli, tirli..!

(tu przerwa od autora -

Ma wilgotny nosek i miękkie futerko!
Co rano mam z nim przyjemność wielką!

Tirli, tirli...!


- Chłopcy, zbierajcie się już, co? – Assa ze współczuciem pokiwała głową.
Wysoki miał nieszczęśliwą minę.
- To może chociaż numer z żabą? – zaproponował błagalnie.
- Nie. Widziałyśmy już dość. Dobranoc. – Assa i MiLady wycofały się ze śluzy.
- Bardzo prosimy... jeszcze tylko numer z żabą... – nie rezygnował niższy.
Mircalla westchnęła.
- Za 10 sekund nastąpi dekompresja i zwolnią się zaczepy – powiedziała i nacisnęła przycisk wewnętrznej grodzi – Jeśli nie chcecie gonić waszego statku na piechotę, radzę się pośpieszyć.
Za zamkniętą przegrodą zabrzmiało jeszcze jedno ciche „Tirli, tirli...” i szczęknęła gródź zewnętrzna, świadcząca, że artyści dali za wygraną. Gdy dziewczęta wróciły na mostek, zaspany ciągle Kaneda zapytał:
- Co oferowali?
- Żaby.
Kaneda skrzywił się z niesmakiem i spał dalej.

***

- Za pół godziny wejdziemy w ich pole namiarowe, Najmroczniejszy Hegemonie – poinformował Lord Attackus. – Czy rychtować już działa pozytronowe, o Krynico Czerni?
Dux Dobermann wyprostował się. Co prawda, zawsze był wyprostowany, na inną możliwość nie pozwalał gruby skórzany pancerz noszony przez tego generalissimusa galaktyk.
- Jeszcze nie. Nie możemy ich za wcześnie spłoszyć – Dobermann założył ręce za siebie i wpatrywał się w iluminatory - Wezwijcie Lorda Enkila – rzekł.
- Co tylko rozkażesz, Włodarzu Ciemności.
Lord Attacus wycofał się w usłużnym ugięciu.
- Lordzie Nihilus? – Dobermann zwrócił się do pierwszego pilota. – Gdy wejdziemy w ich namiar, masz lecieć od niechcenia. A przed kontaktem wzrokowym schowasz baterię ze Srogim Skullem.
- Tak jest, o Panie Zmierzchu – Lord Nihilus mimo wielkiego doświadczenia w kosmicznym pilotażu nie wiedział, co znaczy lecieć od niechcenia. Ale dopytywać się nie zamierzał. Dux Dobermann, kapitan gwiezdnego okrętu torpedowego „Hiccel”(3) nie tolerował takich dyskusji. Dla nieszczęśnika, który je zaczynał, mogło się to skończyć użyciem przez kapitana Mocnych Argumentów. Do takich należało na przykład przeciągnięcie pod stosem atomowym. Delikwent przeżywał, ale mógł potem służyć jako lampka nocna.
Lord Enkil pojawił się bezszelestnie.
- Wzywahłeś mnie, Sehniorze Rhozpaczy? – zapytał.
- Tak. Lordzie Enkilu, gdy wejdziemy w pole namiarowe „De Bellema”, nawiążesz kontakt używając Perfidnego Podstępu. Nie zapominaj przy tym o regułach Mrocznej Dyplomacji.
- Bhedę pahmiętał, Ciehmiężycielu Układhów – Lord Enkil skłonił oszczędnie – Nie chcesz osohbiście dohkonać Whrednego Wyhujania?
- Nie. Ten pies Kaneda może rozpoznać mnie po głosie – rzekł Dux Dobermann. – Acha. I w czasie rozmowy pohamuj swą manierę.
- Wyhdaje mi się że „h” jest niehzwykle mhroczne, Fuhrerze Zwąthpienia... – zasugerował Lord Enkil.
- Nie w tym przypadku. Mam nadzieję, że to rozumiesz, drogi lordzie – w głosie Dobermanna zawisła groźba.
- Oczyhwiście, rohzumiem – potwierdził Lord Enkil. A po znaczącym spojrzeniu kapitana dodał:
- Yyy.. to znaczy rozumiem.
- Radem. A teraz możesz się oddalić – machnął ręką Dux Dobermann. Przy machnięciu jedno piórko z pierzastych rękawów kapitana oderwało się i sfrunęło na podłogę. Natychmiast kilkoro nastoletnich paziów, odzianych w czarne szaty rzuciło się by je podnieść i przymocować do Każącej Ręki.
- Jak khaż.. jak każesz, Nadziejo Zatracenia – skłonił się Lord Enkil i wycofał się z mostka dowodzenia. Gdy tylko znalazł się w korytarzu, jego służalcza postawa zmieniła się. Wyprostował się, przyjął hardą minę i powędrował do swojej kajuty. Kiedy szczelna gródź zasunęła się z sykiem, włączył holograficzny komunikator. Nad emiterem ukazał się zakazany pysior w czarnej chuście na głowie.
- Na rozkaz, Lordzie – powiedziała półprzeźroczysta głowa.
- Utrzyhmuj niehwielką odlhegłośc, Darthcie Sithar. Ghodzina zhemsty jest już blhisko. W odpowhiedniej chwili otrzyhmasz znhak.
- Będę czekał, Lordzie – głowa skłoniła się i znikła.

***

Tym razem alarm zbliżeniowy nie przerwał Kanedzie snu. Wyspany i rześki planował jak zainwestować część kredytów pozostałych po wypłacie załodze pensji. Zakup kilkunastu zgrzewek tachtańskiej nalewki wydawał się być dobrym pomysłem. Naprawa stosu atomowego poczeka.
- Czyżbyście dziewczyny nie spławiły tych typasków od żaby? – zastanowił się komandor.
- Nie, to znacznie większa jednostka - poinformowała Niania. – I chcą rozmawiać z kapitanem – dodała nieco sfrustrowana, że pełni rolę sekretarki.
Kaneda niechętnie wychylił się do komunikatora:
- Tu kapitan frachtowca „De Belleme”. W czymże mogę pomóc?
- Tu jednostka kontrolna Federacji Handlowej. Proszę podać numer licencji i przygotować ładownię do kontroli – odezwał się komunikator.
Komandor zrobił kwaśną minę. Sięgnął do schowka i wyjął licencję handlową nr 32764. Odwrócił ją i smętnie skonstatował, że ostatnia pieczątka dawno już straciła ważność.
- Kłopoty – mruknął pod nosem. – Licencja numer 32764 wystawiona na NachtStalkera Kanedę – wyjaśnił do komunikatora. – Stan ładowni pusty. Jesteśmy w locie... rekreacyjnym – łgał komandor.
- Proszę przygotować statek do dokowania. Sprawdzimy stan ładowni – głos w komunikatorze wydawał się Kanedzie nieco znajomy. Tak czy owak, komandor nie należał do ludzi, którzy bez kozery pozwalali sobie grzebać w statku. Pozwalasz takim zacząć od ładowni, a kończą na grzebaniu w twoim tyłku.
- Odradzam. Mamy na statku chorobę zakaźną... – Kaneda wątpił, czy to łykną.
- Wyślemy lekarzy. Jaka to choroba? – głos naciskał niemiłosiernie.
- Yyy... Wysoce prątkujący dyfteryt rzeżączkowo-grzybiczy z łojotokiem całoskórnym. Bardzo zaraźliwy – komandor nie był pewien czy nie przesadził.
Komunikator chwilę milczał, po czym poinformował:
- Nałożymy kwarantannę. W czasie oględzin ładowni proszę o pozostanie na mostku. Bez odbioru. – zakończył głos w komunikatorze.
Kaneda zwrócił się do Mircalli:
- Masz ich na wizyjnej ?
- Chwileczkę – MiLady coś przełączyła i na monitorze ukazał się obraz jednostki mrugającej światłami dokowania.
- Coś mi tu śmierdzi... – zaniepokoił się Kaneda – Nie wygląda jak statek Federacji Handlowej. Jaką mają aktywność pozytronową?
- W normie – odparła Mi – ale... wyczuwam aktywność bomb fotonowych i nadają na strasznie starej częstotliwości. Jak to Federacja Handlowa, to ja jestem Boobashem.
Zbliżająca się jednostka była już całkiem blisko. Jeszcze chwilę, a „De Belleme” dostanie się w pole ściągające intruza.
Mi? – Kanedę coś tknęło – Możesz powiększyć mi lewę burtę? Tak, tu powyżej kapsuł ratunkowych...
Mircalla powiększyła obraz. Niewyraźne litery na burcie zlewały się w jedno... prawie w jedno... MiLady przeliterowała:
- G.O.T.Hic...
Kaneda dłużej nie czekał.
- Cała naprzód!!! - ryknął Mircalli do ucha, Assa aż podskoczyła. – Lil! Wyszukaj trajektorię pod hipcia(4)!!– wrzeszczał komandor na wewnętrznym interkomie. Mircalla dała gazu, aż przyśpieszenie wcisnęło ich w fotele. – U242, umiesz obsługiwać działa pozytronowe?
- Umiem tylko tańczyć. Brzydzę się przemocą – odparł u242 przez interkom – Coś się stało?
- No to przejdziesz chrzest bojowy! – pocieszył robota komandor – Melduj mi się zaraz na mostku! Chaos?!
- Khrrrr... wrum! – zgłosił się niechętnie Chaos.
- Gówno mnie obchodzi, że patroszysz szczura! – warknął Kaneda – W dyrdy do działa! Ten pies Dobermann siedzi nam na rufie i patrzeć tylko, jak dobierze się na do dupy!! Pirat chędożony!!! – Komandor nie szczędził przekleństw. Chaos natychmiastowo pobiegł na stanowisko. Mircalla z przerażeniem dostrzegła na monitorze jak nad kadłubem intruza rozkłada się wielka bateria słoneczna z dziarsko wymalowaną na niej czaszką, oczywiście ze skrzyżowanymi piszczelami – budzący grozę w galaktyce symbol Srogiego Skulla.
W stronę mostka przesuwał się przyklejony do ściany u242, gdyż Mircalla ciągle wprowadzała „De Bellema” w przyśpieszenie.
Komunikator znów się odezwał:
- Na nic thwe unihki, kohmandorze!! Zahraz będziesz w mocy Złohwieszczego Dohbermanna!!! On odbierze ci łahdunek, a ciebie i thwe ladacznice uhczyni sobie pohwolnymi!!! I będzie tyhlko płahcz i zgrzyhtanie zębów!! Na nic ohpór!!!
Kaneda szybkim ruchem wyłączył komunikator, nie miał zamiaru dłużej słuchać hahrania Paskudnego Enkila, tego podnóżka Dobcia-Sropcia - jak nazywano pirata, by wyśmiać jego wydumane tytuły. Mimo, że ładownia była pusta, komandor wiedział, że jeśli Dobermann przejmie statek, załoga w najlepszym razie trafi na targ niewolników na planecie Vidoophia.
„De Belleme” szedł już pełnym ciągiem, cały statek drżał, a odległość od „Hiccel’a” nie zmniejszała się. Nagle załoga poczuła ogromny wstrząs, zamrugały lampki na kokpicie.
- Strzelają, chędożeni!!! – wrzasnął komandor – Chaos!! Ognia!!
Chaos usadowiony w wieżyczce strzelniczej na rufie statku siał teraz ostro z działa pozytronowego, kląc przy tym horrendalnie:
- Chrrarum! Wyhrum arrrr Warum!! – słychać było w interkomie.
Znów targnęło statkiem, co znaczyło że „De Belleme” otrzymał kolejny cios. Przyśpieszenie ustało, odklejony już od ściany u242 przeszybował na środek mostka i próbował wskoczyć Kanedzie na ręce.
- Mój komandorek uratuje swego robocika, prawda? – wyjęczał.
Kaneda odepchnął go z obrzydzeniem.
- Marsz do drugiej wieżyczki!! – wrzasnął. – Albo nie, lepiej ty Assa tam biegnij, ten rurkowaty grajek nie nadaje się do walki! U242 zrobił nieszczęśliwą minę, co jest niezwykle trudne u kogoś, kto zamiast twarzy ma mieszaninę blachy z gumą.
- ...osłona ablacyjna uszkodzona w sześćdziesięciu procentach. – poinformowała łagodnie Niania, jakby zapowiadała opóźniony pociąg.
- ...trajektoria hipcia za trzy minuty!! – krzyczała Lil z navi-kokpitu. – Musicie wytrzymać!!
Chaos i Assa siali pozytronami w „Hiccel’a”, ale siła ognia była za mała, wróg miał dużą przewagę. Mircalla prezentowała cuda pilotażu robiąc dzikie uniki, u242 schował się pod fotel dowódcy i klekotał rurkowatymi odnóżami ze strachu, Stranger klepał pacierze. Kaneda wił się jak piskorz, sprawdzając namiary, regulując przepływy i kombinując, co zrobić.
Kolejny wstrząs. Ty razem coś mocno huknęło, zadymiło.
-...napęd hiperprzestrzenny uszkodzony... – poinformowała uprzejmie Niania.
Kanedę ogarnęła wściekłość.
- To ja napraw, głupia maszyno!! Obejście zrób, albo co... – pieklił się.
- Chamidło – nastroszyła się Niania – Typowe u samców, phi! Dostaliśmy w generatory, jeśli wola, zasuwaj z narzędziami na zewnątrz, a nie wrzeszcz, co!? I milcz jak do mnie mówisz!!!
Kaneda nie reagował na humory Niani. Sytuacja była poważna. Za chwilę skończy się amunicja pozytronowa.
- I co my teraz zrobimy? – zastanowił się komandor – Ma ktoś jakiś pomysł?
- Ja mam – odezwał się Stranger. Załoga spojrzała na niego bez specjalnych nadziei. Droid podjechał swym małym korpusem na środek mostka, jednym chwytakiem wziął za rękę Kanedę, drugim próbował ucapić Mircallę, oczywiście utrudniając jej manewrowanie.
- Módlmy się – zabrzęczał robot - ... choćbym leciał ciemną galaktyką, zła się nie ulęknę... No dalej, razem! – molestował.
- A może puścimy im przez komunikator najnowszą płytę Hocico ?- zaproponował nieśmiało u242 – To ich zabije...
- Nie – Kaneda wyrwał dłoń z chwytaka Strangera i zasunął mu buta – Jest tylko jedno wyjście. Trochę drastyczne. Musimy otworzyć portal czasoprzestrzenny.
- Portal czasoprzestrzenny? – z przerażeniem powtórzyła Mircalla.
- Portal czasoprzestrzenny? – z przerażeniem powtórzyła Assa.
- Chrrammu Wyrrypammu? – z przerażeniem powtórzył Chaos.
- Tak – komandor pokiwał głową – Wiem jakie to niebezpieczne, ale nie mamy wyjścia.
Jakby na potwierdzenie tych słów odezwała się Niania:
- Mogłabym tego nie mówić, z uwagi na to jak się mnie traktuje... ale osłona ablacyjna dwadzieścia procent wydolności. Mam nadzieję, że ci tyłek przysmaży, bydlaku – ostatnie słowa z pewnością skierowane były do komandora.
- Ale może nas wywalić gdziekolwiek – przypomniała MiLady – Portale są wysoce niestabilne...(5). I co będzie jak polecą za nami?
- Trudno, może nie będą aż tak głupi – komandor zastanowił się, czy sami są wystarczająco. – A może rzuci ich gdzie indziej. Otwieraj portal, Mi – rozkazał Mircalli.
- Chciałem przypomnieć, że samounicestwienie jest śmiertelnym... – próbował pouczyć Stranger, ale tym razem dostał kopa pałąkowatą, mechaniczną nogą.
- Więcej wiary, puszko ofiarna – u242 zebrał się na odwagę – Nasz komandorek nie da nam zginąć!
Kaneda nie był tego pewien. Wąsy pluwacza antymaterii wysunęły się przed dziób statku i po chwili wśród niebieskich i czerwonych błysków, ukształtował się wielki, drgający okrąg, wypełniony jakby wodą(6). Sekundę później frachtowiec kosmiczny „De Belleme” wleciał w czeluść prowadzącą go w nieznane. Wtedy to tłoki smarownicze wewnątrz robota u242 nie wytrzymały napięcia i obficie chlusnęły na olejem na podłogę.

***

- Otwierają portal, Mistrzu Przygnębienia! – poinformował kapitana Lord Attackus – Za chwilę znikną nam z pola rażenia!
Ale Dux Dobermann nie należał do strachliwych. Wymacał(7) swój dowódczy fotel i zapiął pasy. – Natychmiast wtrysnąć antymaterię w portal. Poszerzyć i utrzymać namiar – rozkazał lodowatym tonem. – Wchodzimy za nimi.
Lord Nihilus przez chwile zastanawiał się czy jest sens złożenia votum separatum. Ale przyrodzenie w innej niż właściciel galaktyce i przyrodzenie wypalone stosem atomowym, to - tak czy tak – niesprawne przyrodzenie. Zmilczał zatem i skierował „Hiccel’a” w błyskający portal.
Lord Enkil również w milczeniu analizował przebieg wypadków. Mimo, że walka nie spowodowała, póki co, wystarczającego zamieszania, przejście w zagubione rejony wszechświata nawet odpowiadało Misternej Intrydze.
Chwilę później wielkie cielsko gwiezdnego okrętu torpedowego przetoczyło się przez powiększony portal. A dwie i pół chwili później maleńki, przez nikogo nie zauważony stateczek, również utonął we wrotach prowadzących w nieznane. Po trzech chwilach już tylko wydarta w szacie wszechświata dziura lśniła samotnie odbijając światło gwiazd.(8)

***

Od eonów ten system dziewięciu planet spał sobie spokojnie, czasem jedynie przebudzany małym pierdnięciem jego centralnej gwiazdy. Czasem też, z uwagi na ciepło i wilgoć, na jakiejś planecie wyrosło coś zielonego – żadne tam cuda. Wie to każdy, kto niezbyt dokładnie posprzątał pawia za łóżkiem. Ot, zwyczajna gromada magmowych kulek kręcąca się wokół z braku czegoś lepszego do roboty. Lecz nagle ten sielankowy obrazek zakłóciło coś dziwnego. Na skraju układu niczym nie zmącona czerń niebytu rozdarła się wypluwając z wnętrza złotawy, wrzecionowaty kształt. Za nim, błyskając kanonadą laserowych wystrzałów, wychynął potężny kadłub nastroszony pióropuszem baterii słonecznych. Na jednej złowrogo bieliła się czaszka z piszczelami. Po takim widoku, nikt już nie miał ochoty przyglądać się, że za nimi, w tę zapomnianą przez Boga i Urząd Skarbowy część wszechświata, wpadł niewielki, zatajniaczony stateczek.
Nikt nie wie, dlaczego ten złotawy uniknął do tej pory całkowitego zniszczenia pod gradem laserowego ostrzału. Lecz teraz sytuacja jego zmieniła się w beznadziejną. Ostrzał laserowy umilkł, zaś z wnętrza kolosa w kierunku uciekiniera popłynęły wielkie, rozpędzone tytanowe balony pełne niszczącej siły. Lecz złotawy statek, jakimś kaprysem uchachanych bogów, ciągle unikał zagłady. Natomiast tyle szczęścia nie miał malutki, niepozorny księżyc krążący wraz z dwudziestoma innymi wokół szóstej planety układu. Potężny rozbłysk i wyzwolona energia bomby fotonowej(9) rozerwała księżyc na kawałki. Znakomita większość tych kawałków utworzy później wspaniałą kolekcję pierścieni wokół planety, jednak część z nich ruszyła teraz ku środkowi układu. Później przechwycone przez siłę przyciągania trzeciej planety, spłoną w jej atmosferze. Wszystkie, prócz największego.

***

Uciapany w bagnie do połowy swego dwudziestotonowego cielska brontosaurus, zwany przez przyjaciół Gackiem, z lubością żuł gałązkę zerwaną z pobliskiej, gigantycznej paproci. Gacek, nawet jak na brontozaura nie był bystry, co dawało mu szansę na zdobycie rekordu Guinessa w kategorii „Najgłupsza istota w historii wszechświata”. Teraz coś go jednak zaniepokoiło. Nie przestając przeżuwać, podniósł mały łebek i spojrzał w niebo. Daleko nad horyzontem błękit przecinała szybko ognista kula ciągnąca za sobą płomienie i ogromną smugę dymu. Nim jakikolwiek impuls elektryczny zbudził się z drzemki i zaczął spacerek po aksonie w środku malutkiego móżdżku Gacka, jego świat przestał istnieć.

***

Trochę wcześniej i kilkaset milionów kilometrów dalej pewien spokojny zazwyczaj komandor trzymał za kołnierz pewnego yukianina i silnie nim potrząsał.
- Sprzedałeś?! Wszystkie bomby fotonowe na wódę sprzedałeś?! – Kaneda nie mógł uwierzyć w to, czego dowiedział się przed chwilą. – Zatłukę cię, ty... ty... – dyszał.
- Achra hrumm burrum chrrr! – tłumaczył się Chaos – Achrrrarra!
- Nie przysięgaj! Co z tego, że ci kazałem zdobyć za wszelką cenę!! Ale nie sprzedając broń, ty wyleniały, zapchlony padalcu!! – krzyczał doprowadzony do białości komandor. – I co my teraz zrobimy?! Rozniosą nas!!
- Ambrrr Charrum? – nieśmiało zaproponował Chaos. Kaneda puścił go zrezygnowany.
- Choć tyle – jęknął – Ale bomby przestrzeniowe to półśrodek. Jedno trafienie fotonówką i po nas!!!
Choć byli prawie udupieni, choć chybione fotonówki wybuchały co raz to niszcząc kolejne księżyce wokół największej planety układu(10), Kaneda nie był z tych co odpuszczają. Zarządził natychmiast:
- Wszyscy na rufę!! – zakomenderował. - Nie, zostań MiLady, słuchaj. Wywalimy wszystkie bomby przestrzeniowe jakie mamy, a ty powiedzmy... za następną planetą zrobisz unik i ostro w prawo, kapiszi? No to jazda!!
Kilka minut później „De Belleme” gubił już podobne do beczek bomby przestrzeniowe, które unosiły się jak w zawiesinie, czekając na nadlatującego „Hiccel’a”. Niestety, uderzały we wrogi kadłub, nie czyniąc specjalnych strat.
- ... I ujrzałem: oto koń trupio-blady, a imię siedzącego na nim... – rozpoczął klekotanie Stranger.
- Powiedzcie mi jak będzie ostatnia bomba – wysapał u242 – przywiążę mu ją do dupy i polecą razem.

***

Jak zostało napisane, bomby przestrzeniowe uderzały o kadłub „Hiccela” i wybuchały nie czyniąc mu większych szkód. Wybuchły wszystkie, z wyjątkiem jednej. Ta czarna owca pirotechniki ominęła swój cel i odpłynęła spokojnie w głąb kosmosu, obierając eliptyczną, długą orbitę wokół macierzystej gwiazdy systemu. Przez sześćdziesiąt pięć milionów lat, nic nie zakłócało jej trajektorii. Lecz po tym okresie na jej drodze pojawiła się inna, nieco większa stalowa puszka.
W 55 godzinie, 54 minucie lotu, pilot modułu załogowego Apolla 13, Jack Swigert otrzymał rozkaz przemieszania ciekłego tlenu w zbiornikach „Odysei”. Wbrew ustaleniom powołanej później Komisji Cortrighta, nie było żadnej uszkodzonej cewki w zbiorniku numer 2. Nie powstała żadna iskra, która mogła zapalić tlen kłębiący się pod ogromnym ciśnieniem. A jednak w 55 godzinie i 54 minucie lotu statkiem Apollo 13 wstrząsnął potężny wybuch. Kilkanaście sekund później, dowódca statku, Jim Lovell wywołał Capkom i powiedział do mikrofonu:
- Houston, mamy problem...

***

Jak zostało napisane, bomby przestrzeniowe uderzały o kadłub „Hiccela” i wybuchały nie czyniąc mu większych szkód(11). Lecz wybuchy te wprowadziły jednak pewien zamęt na statku. Wśród spadających pudeł z zapasami białego pudru, wśród latających piór z zapasów garderoby kapitana, wśród toczących się po pokładzie setek czarnych kredek do ust – generalnie wśród niezłego burdelu, nikt nie zauważył kiedy mały, lichy stateczek przycumował do rufowej śluzy „Hiccel’a”. Nikt też nie zauważył, jak wymalowana na czarno i uzbrojona po zęby postać w czarnej chuście na głowie skrada się po korytarzach. Teraz postać ta przyciskała blaster do pleców Duxa Dobermanna. Efekt był tym mocniejszy, że kilku oficerów leżało już zupełnie martwych. Lord Nihilus czuł się jeszcze niezupełnie martwy po otrzymanym ciosie w potylicę, ale związany – nic nie mógł wskórać. Lord Attackus, trzymany na muszce przez Lorda Enkila, starał się w ogóle nie wyglądać.
- Ale... dlaczego ? – zapytał tylko Ex-Dux Doberman – Dlaczego... lordzie..?!
- Dhość miahłem już byhcia nuhmerem dwa! Dość pothulnego słuchania rozkhazów! – krzyczał Lord Enkil - Dość bycia bhurym, a nie całkhiem czarnhym! Skhończyło się, wahsza najbledhszość!!! Theraz ja, Enkil Najmhroczniejszy będę postrachem khosmosu!!! Ja i mój patafian, Darth Sithar, zaprohwadzimy nohwy łhad w galakhtyce!!!
- Ale chyba mnie nie zabijesz... – zaniepokoił się nie tylko tytularnie blady Dobermann – Dobrze ci było u mnie, choć przez wzgląd...na to... – jęknął.
Najmhroczniejszy Enkil uśmiechnął się lisio.
- Nie, nie zahbiję cię, jak i tych dwóch thwoich zahuszników – rzekł – Plahneta obok kthórej przelathujemy, może jest przez khogoś zamieszkhała. Ale then jej szahry khsiężyc wyghląda na całkhowicie bezhludny... – wycedził Enkil i zwrócił się do drugiego pilota, który drżał jak osika:
- Silhniki stop! Chędożyć Kanedę i jego stęchły thowar. Wprohwadzić do khapsuły rathunkowej nahmiar tego khsiężyca! – rozkazał – Znhajcie moją łhaskę, pohzwolę wam zahbrać rhównież skhafandry, parę osobhistych drobhiazgów i thlen... tak na thydzień. Bhędziecie czuć jak uhmieracie...
Ex-Dux Dobermann, pobladł bardziej i zwrócił się do swej nastoletniej świty:
- Co, i nikt z was nie zareaguje na napaść na swego umiłowanego wodza?
Nastoletnia świta zareagowała natychmiast.
Część rozbeczała się w głos, kilkoro podcięło sobie żyły, a jedno pacholę obficie posikało się w gacie.

***

- Ha! Zawracają! Moje modlitwy zostały wysłuchane!! Uratowałem załogę!! Tylko dzięki moim modlitwom żyjecie, wy niedowiarki!! – rozbuczał się głośno Stranger.
Nie buczał długo. Następny tydzień spędził w szczelnie zamkniętym schowku na miotły.

***

Kilka metrów od zarytej w pyle kapsuły trzy postacie w skafandrach bez słowa siedziały na kupie skrzyń i pakunków.
Lord Nihilus nie odzywał się do Ex-Duxa. Miał mu za złe, że martwił się tylko o swój tyłek. Tylko dzięki kaprysowi Enkila pozostał przy życiu. Przynajmniej na tydzień.
Lecz Lord Attackus nagabywał Pana Nieszczęścia:
- I co teraz? Co z nami będzie? Kotaro Zaciemnienia?
Tak. Sytuacja wydawała się bez wyjścia. Choć kilkaset tysięcy kilometrów dalej planeta skrzyła się błękitem świadczącym o atmosferze, jej satelita był wrogi, pusty, szary i kompletnie pozbawiony tlenu. Ale Dux Dobermann był ulepiony z twardej gliny.
- Wzięliście z „Hiccel’a” minigenerator antymateri, jak wam kazałem?
- Tak, Wasza Pomroczność...- w Lordzie Attackusie zakiełkowało ziarnko nadziei.
- A anihilator kwarkowy? – kontynuował Dobermann
- Też, Potęgo Smolista....
- Dobrze. A zatem jesteśmy uratowani. – Dux wstał i zatarł rękawice pierzastego skafandra.
- Ale... jak?? – niedowierzał Lord Attackus.
Dobrmann założył ręce za siebie i objawił Lordowi Attackusowi plan ocalenia:
- Zbudujemy sobie nowy, własny portal!!!

***

15 grudnia 1972 roku pojazd księżycowy LRV, duma fabryki Boeinga dziarsko podskakiwał na nierównościach terenu. Gene Cernan, dowódca Apolla 17 i Harrison Schmitt, pilot modułu księżycowego, zbliżali się do krawędzi krateru Littrowa(12). Zatrzymali pojazd, wysiedli i podeszli, by zobaczyć dno krateru. Jakież było ich zdziwienie, kiedy kilkanaście metrów dalej ujrzeli zarytą w pyle kapsułę. Już mieli pomyśleć, że to ruskim się udało, lecz w tej chwili ich wzrok przykuł okrąg kilkumetrowej średnicy, pionowo wiszący nad księżycowym gruntem. Niebotycznie zdumieni powoli podeszli do znaleziska. Falowało, jakby wbrew przyciąganiu nawet jednej szóstej g, pokrywała go ciecz. Nagle ciecz się wybuliła i z wnętrza okręgu wyszły dwie istoty w dziwacznych skafandrach i baniastych hełmach. Jedna wyższa, druga niższa. Ta niższa odezwała się do stojących jak wryci astronautów:
- Czy szanowni panowie chcieliby może zobaczyć numer z żabą?
Minutę później Lunar Roving Vehicle gnał już ze swą maksymalna prędkością 18 km/h ku lądownikowi „Challenger”. Cztery dni później Apollo 17 z powodzeniem wodował na Pacyfiku. Cernan i Schmitt trafili na wiele tygodni na do szpitala psychiatrycznego, zaś kierownictwo NASA, oficjalnie z powodu obciętych funduszy, postanowiło na numerze siedemnastym zakończyć program lotów załogowych Apollo.

Annały historii nie zawsze precyzyjnie odzwierciedlają bieg zaistniałych wydarzeń.




(1) – Sen, chlanie nalewki i podróże międzygwiezdne należą do tzw. „złotej triady” komandora Kanedy.
(2) – Autor ma nadzieję, że jeśli tak miły jego sercu zespół znajdzie trochę czasu między nagraniami i koncertami i przeczyta przypadkiem owe niecne werseta to zrozumie, iż robienie z przyjaciół i znajomych alkoholików, narkomanów, debili, kurew tudzież gejów jest swoistym wyrazem sympatii autora. Wiem, bardzo swoistym.
(3) – G.O.T. Hiccel dumnie nosił swe miano od nazwiska słynnego Vlada Hiccela, protektora siedmiorga planet w układzie Draansylphania, okrutnika i łajdaka, wbijającego niewinne dziewice na pal. Hmmm. Doprawdy nie wiem, co w tym okrutnego (przyp. autora).
(4) – Oczywiście tak mawiano pieszczotliwie na hiperprzestrzeń. Więc częste używanie w żargonie kosmicznym słów „smyrać hipcia” wcale nie znaczyło tego, co Wam się wydaje, Wy dewianci.
(5) Obawy Mircalli były słuszne. Zdarzało się, że po przejściu przez portal załoga lądowała kilka lat świetlnych od swego macierzystego statku. Oczywiście, jeśli załogi te miały akurat na sobie skafandry próżniowe, istniała szansa by dolewitować na jakąś planetę z atmosferą i prymitywnymi formami życia. Załogi takie, jeśli były koedukacyjne, z nudów zajmowały się wtedy seksem. I tak na owej planecie powstawało inteligentne życie. A miliony lat później, jakiś praprawnuk owych rozbitków ogłaszał Teorię Owulacji, czy jakoś tak, by wszystkim zamydlić oczy. Zaś opuszczone statki, niczym zjawy przemierzały kosmos. Gdy ujrzał je jakiś nawigator, struchlały wyszeptywał: „O, cholender !”. Te statki zwano „Latającymi Cholendrami”. Ale było też szereg statków zwanych „Latającymi Ożeszkurwa”, „Latającymi Japierdole” i „Latającymi Więcejniezapaletegogówna”.
(6) – Jasna sprawa, wyrwanie dziury w czasoprzestrzeni wcale nie wywoływało efektu lustra wody, lecz na 163ciej Radzie Portali Czasoprzestrzennych starsze portale uchwaliły, że tak będzie trendy.
(7) – Dux Dobermann nie był oczywiście niewidomy, lecz niewiele widział poprzez swe czarne jak kosmos oksywizory. To niezmiernie ważne, jak widzą cię podwładni, nawet jeśli przez to ty ich nie widzisz. Dla efektu myślał jeszcze o tzw. masce astmatyka, ale to już wydało mu się bezdennie głupie.
(8) – Wbrew powszechnym opiniom portale czasoprzestrzenne nie zamykały się same. Nie tak łatwo jest przecież zacerować dziurę w czasoprzestrzeni a wielkie kosmiczne maszyny do szycia przybywają zwykle z dużym opóźnieniem. Jednak jeśli myślicie, że przelatując przez portal w drugą stronę wrócicie na stare śmiecie to jesteście w wielkim Ka-Ka.
(9) – Księżyc oczywiście nie miał pojęcia, że przyczyną jego zagłady była właśnie bomba fotonowa. Małe księżyce, nie wiedzieć czemu, mają spore problemy z kojarzeniem faktów.
(10) - A myśleliście, że pas asteroidów między Marsem a Jowiszem to niby skąd ?
(11) – Czy ja się nie powtarzam ?
(12) - Oczywiście nadal uważacie, iż ten wspaniały krater położony opodal gór Taurus bierze swe miano od wiedeńskiego astronoma Johanna Von Littrowa i nie ma nic wspólnego z Okrutnym O’qultem ? Ha.ha.ha.
Sowy nie są tym, czym się wydają...
Awatar użytkownika
wpk
wpkx
Posty: 38800
Rejestracja: 10.2016
Lokalizacja: Nad Wigołąbką
Kontakt:

Re: Z archiwum Owaina: Piraci zza kwazarów czyli klątwa Czarnej Dziury

#6

Post autor: wpk »

No. Teraz już mogę napisać. Że bardzo. :)
nordenvind

Re: Z archiwum Owaina: Piraci zza kwazarów czyli klątwa Czarnej Dziury

#7

Post autor: nordenvind »

Czyżby drugi Lem nam się objawił ? :oops:
d90

Re: Z archiwum Owaina: Piraci zza kwazarów czyli klątwa Czarnej Dziury

#8

Post autor: d90 »

Zgodnie z sugestją - nie czytałem.
Coś straciłem ?
Tom4sz

Re: Z archiwum Owaina: Piraci zza kwazarów czyli klątwa Czarnej Dziury

#9

Post autor: Tom4sz »

Fotograf ze mnie jak z koziej rzyci trąba, zatem przeczytałem.

Chrrammu Wyrrypammu!

Trochę redakcji i będzie świetnie 8-)
Awatar użytkownika
Owain
Nasz Czelnik
Posty: 14707
Rejestracja: 11.2016

Re: Z archiwum Owaina: Piraci zza kwazarów czyli klątwa Czarnej Dziury

#10

Post autor: Owain »

A dzięki wszystkim za dobre słowo... :) Ech, to se ne vrati... Wszyscy bohaterowie tej nędznej śpiewogry są autentyczni i (chyba) jeszcze wszyscy żyją (ktoś tam się sepuknął, ale to chyba nie Chaos, a jego kolega).

Na tym zdjęciu, jak widać po podpisie - nie moim, część bohaterów ufocona w 2004 r.

Obrazek

A Assa'tic, z robotem 242 w tle, to jeszcze nawet 'wiszą' na oficjalnej galerii CP:

Obrazek

Ech, to se ne vrati.......
Sowy nie są tym, czym się wydają...
ODPOWIEDZ