Z archiwum Owaina: Cotton and Rose

o kulturze i sztuce innej niż fotograficzna
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Owain
Nasz Czelnik
Posty: 14707
Rejestracja: 11.2016

Z archiwum Owaina: Cotton and Rose

#1

Post autor: Owain »

Cotton and Rose

Około południa bezkresne, żółte morze kukurydzy falujące spokojem i ukojeniem stało się tylko wspomnieniem. Krajobraz zmieniał się, gęstniał, parował… Wydawało się, że im głębiej mój Buick Roadmaster rocznik 1949 brnął swym pogiętym, odrapanym i wyblakłym cielskiem w zmieniającą się po obu stronach drogi przyrodę tym bardziej zapadałem w ciepłą, lepką i wilgotną maź niebytu. jakby wata z okolicznych upraw bawełny chciała oblepić mój umysł, utopić go w swym puchu, wchłonąć… Plantacje raz po raz ustępowały miejsca ciemnym i niepokojącym lasom cyprysowym, z korzeniami porośniętymi hiszpańskim mchem, od dziesięcioleci nurzającymi się w nieruchomych mokradłach…

*
Wielkie krople deszczu początkowo leniwie zaczęły bębnić o dach samochodu, niebo stało się ołowiane. Włączyłem światła i wycieraczki, przy okazji postukawszy w radio, gdyż smętne bluesowe zawodzenia Muddy Watersa zaczęły przechodzić w drażniący charkot. Kilkanaście kilometrów dalej deszcz rozpadał się rzęsiście, a Muddy umilkł na dobre. Poważnie zaniepokojony wyczekiwałem końca lasu cyprysowego. Wskaźnik paliwa powoli, acz nieubłaganie wskazywał na konieczność napełnienia baku. Las skończył się równie nagle jak się zaczął. Sunąc wolniej w strugach deszczu w końcu dojrzałem bezładną grupkę budynków, niskich, rzuconych w to parne odludzie Południa przez jakiegoś sfrustrowanego boga.

*
Z bliska osada okazała się być nie mniej obleśna, ale z zadowoleniem zauważyłem dwa wysłużone dystrybutory przycupnięte pod zadaszeniem zabitego dechami sklepu. Gdy podjechałem, młody, może szesnastoletni mulat, ubrany jedynie w pobrudzone olejem drelichowe ogrodniczki leniwie podniósł się ze swego legowiska. Stanowiła je kanapa wyszarpana ze stojącego opodal wraku Dodge’a, kilka tekturowych pudeł, poplamiona, wypchana suchymi liśćmi kukurydzy poducha. Wokół leżały kawałki wyplutego, wyżutego do cna tytoniu, nad którym chaotycznie kłębiło się sporo much. Wysiadłem i kazałem nalać do pełna. Mulat flegmatycznie, z ręką w kieszeni napełniał bak monotonnie żując swój tytoń. Wydawał się być pochłonięty tą czynnością bez reszty. Jego oczy wpatrzone w jakiś nieokreślony, martwy punkt nie wyrażały kompletnie nic. Deszcz nie padał na tyle głośno, by zagłuszyć natrętne bzyczenie much.
- Do farmy „Red Rose” daleko jeszcze? – zapytałem. Mulat jakby wybity z wymyślania prochu, podniósł swój nieobecny wzrok.
- Dwie mile drogą którą pan jedzie, do starego spalonego krzyża. Potem skręci pan w prawo na polną. Ona poprowadzi. O tej porze roku może być trochę grząska – odrzekł po chwili nie wypluwając żutego tytoniu.

*
Wyschnięte, mimo wilgotnego powietrza gardło, drapało i domagało się płynu. Naciągnąłem kurtkę na głowę i ruszyłem w stronę dystrybutora z napojami. Na schodach prowadzących na zaplecze sklepu siedział stary murzyn, sądząc po ciemnych okularach i lasce, niewidomy. Na kolanach trzymał kapelusz, harmonijką ustną rytmicznie stukał w rondo. Wymacałem w kieszeni quartera, ale stary automat nie chciał przyjąć monety. Murzyn przyłożył harmonijkę do ust i zaczął grać. Smętna, jednostajna melodia rozpływała się w wilgotnym powietrzu jak benzyna w kałuży obok. Deszcz przestał padać. Ponownie próbowałem wrzucić monetę do automatu, tym razem energiczniej naciskając przycisk. Melodia wygrywana przez mężczyznę, choć ciągle monotonna, stawała się coraz bardziej natarczywa. Murzyn z pasją przyciskał instrument do warg pożółkłymi od tytoniu palcami. Kiwał się przy tym jednostajnie, to w przód, to w tył. Z narastającą irytacją wrzuciłem monetę i kopnąłem oporną maszynę. Nic. I jeszcze raz, i jeszcze. Bezskutecznie. Melodia stawała się nieznośna, drażniąca w swojej monotonii, wzbierała czymś dziwnym, do jakiegoś szalonego końca. Nagle murzyn oderwał palce od instrumentu i przeraźliwym głosem zaskrzeczał, jakby patrząc prosto na mnie:

You come, you come,
Your way long,
And when the rain comes down,
Run around,
I come, I come,
Follow me down,
In deep, green swamp,
And my name is .....
And my name is .....


I wykrzyczał imię, ohydne i ledwo dające się zrozumieć, wierzgną, targną się na schodach, wyciągnął jak struna i zaczął dygotać w konwulsjach. Harmonijka stukotem spadła ze schodów, okulary upadły w błoto….
I zobaczyłem jego oczy….. ćwierćdolarówka wypadła mi z ręki, ale nie szukając jej wśród ścierwa pognałem w stronę samochodu. Wcisnąłem mulatowi dwudziestaka i nie czekając na resztę odjechałem zostawiając za sobą fontannę błota.

*
Farma „Red Rose” była potężna. Nawet jak na typowe, wielkoobszarowe plantacje Południa. Po południowym deszczu nie było już śladu, słońce prażyło, krzewy bawełny parowały. Jechałem od bramy już dobrą chwilę i pomyślałem, że wdowa Smallfly całkiem nieźle stoi finansowo, skoro stać ją na utrzymanie robotników będących w stanie obrobić te setki akrów. Kilku z nich minąłem po drodze. Pracowali mozolnie, pot szklił się na ich hebanowych twarzach mimo szerokich, słomianych kapeluszy. Rytmicznie wykonując swe czynności śpiewali pieśń jeszcze z czasów gdy ich dziadowie pracowali tu jako niewolnicy:

Na południu, gdzie bawełny kwiat
Rwij ją ile sił !
Moja czarna matka wydała mnie na świat
O, Rwij ją ile sił !
Rwij ją brachu,!
Ciągnij tę bawełnę,!
Rwij ją brachu,!
O, rwij ją ile sił,!
Wyruszyłem z mego Tennesee,
Z biegiem rzeki szedłem wiele dni,
Aż dotarłem hen, do Mobile Bay
I targałem tam bawełnę dzień w dzień,
Nad brzegami Missisipi tam,
Młody był i wciąż na banjo grał,
Gdy w bawełnę wsiąka krew i pot,
Chciałbyś bracie szybko zwiewać stąd,
Stare dobre czasy porwał wiatr,
I na banjo nikt nie będzie grał.[1]


Duży, biały dom w kolonialnym stylu mocno kontrastował z zielenią ogrodu i starych drzew. Był dużo, dużo większy, niż opisywała wdowa Smallfly. Droga ku domowi napotykała jeszcze jedną przeszkodę, strumień płynący przez pola bawełny, błogosławiący je leniwie niesionymi wodami. Dostojny, poważny, pewny swego toczył się wśród upraw niczym wezyr spacerujący wśród swych żon i kochanek. Lecz już niecałą milę na zachód jego dostojeństwo wpadało w brud i zgniliznę bagien i moczarów. Nad strumieniem kilka białych kobiet prało ubrania, również podśpiewując rzewnie. W rytm melodii uderzały praniem o kamienie, pozbawiając je wody. Przykucnięte nad brzegiem, z włosami upiętymi wysoko, sukniami zatkniętymi za pasek, odsłaniając mocne, dobrze zbudowane uda.:

Porzuć kochany troski i gniew
Usłysz nasz piękny, nasz tęskny śpiew,
Porzuć swą żonę, kochankiem nam bądź
W syren ramionach utoniesz w tę noc…

*
Na mostku zwolniłem. Na mój widok jedna z nich uniosła się, przeciągnęła napinając bluzkę kształtnym biustem. Pomachała mi z uśmiechem. Znałam ją. Lulla Lafitte pracowała u wdowy Smallfly. Wiedziała po co i dlaczego przyjechałem. Mimowolnie uśmiechnąłem się patrząc na kobiety nad strumieniem. Jeszcze parę lat i najstarszy syn wdowy Smallfly będzie się od nich uczył tych milszych aspektów życia.
Zajechałem na podwórze. Wdowa Smallfly powitała mnie u stóp szerokich schodów prowadzących na werandę jej domu.
- Witaj, jak podróż? – uśmiechnęła się serdecznie acz nie wylewnie. Próbowałem zobaczyć coś w jej oczach. Cokolwiek. Na próżno. Uścisnąłem wyciągniętą rękę i pocałowałem powietrze obok jej ucha.
- Jestem zmęczony. Droga była długa. A pora deszczowa w pełni – odwzajemniłem uśmiech próbując wymazać z twarzy resztki tego, co pozostawiło zdarzenie w osadzie. Było mi trochę głupio, że nie przywiozłem gospodyni kwiatów, jak kazał stary obyczaj. Chciałem, by wręczenie butelki najlepszego burbona jakiego udało mi się dostać po drodze, wypadło naturalnie.
- Dzięki. Za chwilę będzie obiad. Możesz się odświeżyć i obejrzeć pokój. Spać będziesz na górze, w pokoju mojego syna. Joe pokaże ci drogę.

Joe, stary, czarnoskóry ogrodnik, przerwał przycinanie krzewów dzikiej róży, zdjął kapelusz, ukłonił się i uśmiechnął. Jego ciemna i pomarszczona twarz kontrastowała z bielą siwych loczkowatych włosów jak dom ze swoim otoczeniem. U szczytu schodów wdowa zatrzymała się, odwróciła na pięcie i pacnęła dłonią w czoło:
- No tak. Ale ze mnie gapa. Przecież nie znasz kuzynki Kate. No chodź, chodź. Ona nie gryzie.
Kate Sho była, z tego co pamiętałem, córką jednej z licznych krewniaczek wdowy Smallfly, mieszkającą sporą część życia w Meksyku. Po śmierci jej matki wdowa przyjęła ją pod swój dach, a Kate pomagała przy gospodarstwie. Kate była młodą dziewczyną, na oko dwudziestokilkuletnią, niebrzydką. Teraz uwijała się wśród twórczego bałaganu ogromnej kuchni, z troską i pieczołowitością typową dla kobiet doglądała wszystkiego co się gotowało, smażyło, kisiło i wędziło.
Choć wiedziałem, że Kate była również wtajemniczona w sprawę, nie było widać w jej oczach nic prócz radosnych płomyków i młodzieńczej świeżości. Choć znała naszą tajemnicę, nie było w niej ni cienia, ni strachu. Lecz może się myliłem.
Po krótkim powitaniu z Kate, nie chcąc przeszkadzać w krzątaninie, udałem się na górę. Mój pokój wychodził na ogród. Otworzyłem szeroko okno i głęboko w płuca wciągnąłem zapach dzikiej róży, bzu, jaśminu i wielu innych, których nie rozpoznawałem. Zapachy te pochłonęły mnie bez reszty. Kazałem Joe’mu odejść i z rozkoszą wyciągnąłem się na łóżku. Po chwili, otoczony i uspokojony kwiatową feerią zmysłów, zapadłem w sen.

*
Byłem wdzięczny że nie budzono mnie na obiad. Po zmyciu z siebie podróży i złych wspomnień zszedłem na dół. W kuchni nie było nikogo. Nieco spłoszony, ukradkiem, z ciekawością pozaglądałem do garnków, w końcu zaintrygowany ruchem na podwórzu, wyszedłem przed dom. Wdowa Smalfly i Kate witały kolejnych gości. Z czeluści samochodu wychynął najpierw wielki bukiet kwiatów, a za nim słusznej postury mężczyzna. Wysiadła również młoda dziewczyna, która z nim przyjechała. Jedno jej spojrzenie sprawiło, że fala niepokoju uderzyła mnie jak obuchem.
- Luck! Jak miło, naprawdę nie trzeba było – wdowa Smallfly odebrała kwiaty i czule objęła Luck’a. Po równie czułym powitaniu z Kate podszedłem, ścisnąłem mu dłoń i poklepałem. Mniej czule.
- Hej Luck. Miło cię widzieć – przywitałem się. Jego niedźwiedzi uścisk spowodował że kręgosłup mi chrupnął.
- Witaj Jo. Cieszę, że widzę cię znów w dobrym zdrowiu – uśmiechnąłem się i ująłem wyciągniętą w milczeniu dłoń. Zdawałem sobie sprawę jak idiotycznie zabrzmiało moje powitanie, ale nie chciałem dać po sobie poznać co zobaczyłem w jej oczach. – Naprawdę się cieszę.
Nie udało mi się uniknąć wzroku. Wzroku niepokojącego jak bagna otaczające farmę „Red Rose”. Przejmujący dreszcz targnął mym ciałem. Mimo upału poczułem, że w środku mam sopel lodu. Strach. Krzyk. Pożar. Krew. Płacz. Jęk. Szybko uwolniłem rękę i chwyciłem bagaże, koszyki z winami i serami. Stłumiłem sarkastyczne pytanie, czy Luck przyjechał tu na piknik.

*
Późnym popołudniem Smallfly wybierała się na stację kolejową aby odebrać kolejną uczestniczkę naszego „pikniku”, Dorothy. Nie chciałem pozostawać w pobliżu Jo, więc zabrałem się ze Smallfly.
- O której przyjeżdża pociąg?- zapytałem gdy pick-up podskakiwał na nierównościach drogi. Wraz z samochodem podskakiwały na pace najróżniejsze młotki, paliki, puste butelki po whisky, lampa naftowa, dziurawa dętka, pół drewnianej kołyski oraz stary generator prądu czyli wszystko, co niezbędne było do prowadzenia plantacji bawełny. Podskakiwałem również ja.
- Za pół godziny. Mamy sporo czasu – wdowa Smallfly była dojrzałą, bardzo piękną kobietą. Udając, że kontempluję nieciekawą i płaską jak brzuch kurtyzany okolicę, przyglądałem się jej uważnie. Nie odzywała się wiele. Prawie nic. Nie mówiąc już o wzmiankach na wiadomy temat. Więc milczałem i ja.
Pociąg z Nowego Orleanu przybył punktualnie. W drzwiach wagonu pojawiła się najpierw olbrzymia walizka, a za nią Dorothy. Przywitała się z nami ciepło po czym bezpretensjonalnie wręczyła mi bagaż którego ciężar przygiął mnie do ziemi.
- Możemy iść? Gdzie samochód? – zapytała zalotnie i nie czekając na odpowiedź ruszyła przodem. Omiotłem Dorothy spojrzeniem. Ubrana modnie, nowocześnie w obcisłe spodnie za kolana, z niemniej modną fryzurą sztywną od lakieru, w butach na wysokich korkowych koturnach. Wyglądała jakby urwała się z castingu do musicalu „Grace”. Dorothy była z Nowego Orleanu. Modnego miasta, które nie zasypiało NIGDY. Przeklinając ciężar wszystkich lokówek, suszarek i zestawów do manicure podreptałem za Smallfly i szczebioczącą Dorothy, która kręciła pupą w sposób iście nowoorleański.

*
Kolację podano na werandzie. Zapalono świece, talerze błyszczały, patery z owocami zachęcały. Sery i mięsiwa czekały na wyżywienie legionu armii rzymskiej po krótkiej marszrucie do Kartaginy i z powrotem. Niespecjalnie głodny skupiłem się na szklaneczce burbona z lodem. Gdy wszyscy zasiedli, Lulla rozlała wino z wielkiego dzbana. Jak ta drobna i gibka kobieta mogła nieść ten ciężar z taką lekkością? Wino drgało w kieliszkach, a cisza stawała się nie do wytrzymania. Moskity brzęczały, świerszcze grały szeleszczącą melodię wdzierającą się pod czaszkę. Joe w kącie werandy pochrapywał w bujanym fotelu.
Zapragnąłem morza burbona.
- No, więc za naszą małą Tajemnicę! – Luck z uśmiechem i bez krępacji przerwał ciszę wznosząc kieliszek w górę. Smallfly znieruchomiała, podobnie Lulla przyciskając do pełnej piersi dzban niczym zagrożone niemowlę. Jo zauważalnie drgnęła. Kate tępo wpatrywała się w kawał pieczonej baraniny. Moskity brzęczały.
Trzaśnięcie sztućcami o talerz, że aż podskoczyły suszone śliwki, przywróciło wszechświat do równowagi. Joe chrapną nerwowo i obudził się.
- Luck! Ty uważaj, co mówisz, he?! – Dorothy podniosła srebrny widelec, mrużąc kocio oczy oskarżycielsko wycelowała go w Luck’a. – Bo to zabawne nie było. A ja jak nie jestem wesoła, to nie trawię nic a nic. I następnym razem strzelę ciebie, a nie talerz.
Luck nie skonfundowany ni krztynę, uśmiechnął się bezczelnie:
- Złotko, spokojnie, złość piękności szkodzi. W końcu trzeba zachować jakiś dystans, nie? Będzie co ma być. Nie mów, że żyłaś w takim napięciu cały rok, bo słyszałem że kobiety przyzwyczajone są do napięcia tylko kilka dni w miesiącu – wychyliwszy wino z kielicha do dna odstawił go i odchylił się na krześle. - Dajcie spokój – zwrócił się do wszystkich – w końcu trzeba przyjąć to z dobrodziejstwem inwentarza. Sami tak zadecydowaliśmy, zgodnie i bez oporów. Wszyscy jak tu jesteśmy. Z wyjątkiem……
- Petera – Smallfly wpadła w słowo Moonwalkerowi – nie ma jeszcze Petera… jeszcze Petera brakuje….
- No tak. Prawda. Ale ma cały dzień jeszcze jutro – Luck poskrobał się po policzku. – W końcu na pewno przyjedzie. Na pewno jeśli tylko …. No wiecie…. Jeśli się coś…..
- Siax! Stop! Koniec! Dość! Do jasnej i pieprzonej cholery!!! – krzyknęła podrywając się z za stołu Kate. Kilka suszonych śliwek upadło na deski werandy – Luck ma rację! Czy musimy o tym mówić?! Czy nie wystarczy że tu jesteśmy?! Że czekamy na nieoczekiwane?! Na… na…. Na następstwo?! Na to, w co wszyscy uwierzyliśmy po tym co się stało?! Rok temu….?! Jak to zrobiliśmy….konieczne…. a było już za późno?!...i…i…. zrobiliśmy przecież to co musieliśmy, prawda? I skąd mogliśmy wiedzieć że on….on…. nie był…..człowiekiem….. I nie chodzi tu o pieniądze, nie o to że zbrodnia, że kradzież, gwałt, morderstwo….. ale przez kogo, kto, kto to wszystko…. zaplanował……uknuł….On! I skąd mogliśmy wiedzieć że…. że on…I on nie może wygrać! Nie może, słyszycie!? Siax!!! Bo….bo każdy ma prawo…do…..- jej głos zaczął się załamywać, dławić, gasnąć. W niesłyszalnym szlochu, w strachu, w bezsilności. Ramiona zaczęły drgać, koniec brody był jak był jak listek targany na wietrze.
Wybiegła do kuchni. Za nią Smallfly, za nią Dorothy. Tak bardzo, bardzo chciałem ruszyć za nimi, po ucieczkę, po burbona do lodówki ale nie miałem śmiałości wejść tak gdzie Smallfly i Dorothy pocieszały Kate. Napotkałem spojrzenie Jo. Przenikliwe, poważne, wiedzące. Głębokie i ciemne jak bagna otaczające „Red Rose”. Czy chciały mi coś powiedzieć? Ostrzec? A może tylko były zimne, spokojne i pewne jak nadciągające przeznaczenie. Jak stalowy pociąg nie do zatrzymania, jak rozpędzona kometa po przeleceniu milionów lat świetlnych….. Nie wiedziałem tego…..i chyba nie chciałem wiedzieć. A moskity brzęczały nieustannie.

***

Smallfly i Dorothy udało się wreszcie uspokoić Kate na tyle, że reszta kolacji przebiegła w spokoju. Kate na początku wyciszona, nabrała kurażu po kilku głębszych kieliszkach wina. Dużego kurażu.
- Dalej! – krzyknęła – a co! Joe staruszku! Gdzie masz banjo!? Zagrasz nam coś skocznego?
Joe ukradkiem wychylił przyniesioną mu przeze mnie szklaneczkę (choć gospodyni nie pozwalała rozpijać służby), zamlaskał i ochoczo chwycił instrument leżący za fotelem. Stare palce z łatwością odszukały chwyty, zabrzmiały akordy ułożone jeszcze w czasach gdy okręty przybywające na Południe wiozły czarne, muskularne, przerażone i niczego nie świadome złoto Afryki. Płomienie w lampach naftowych zatańczyły weselej, strzeliły jaskrawszym światłem.
Kate zerwała się ponownie zza stołu, tym razem nie strącając ani jednej z obgryzionych przez Moonwalkera kości. Wierzgnęła nogami, jeden z jej butów przeleciał mi koło ucha, drugi uderzył w leniwie śpiącego psa.
- Dalej!!! Dalej dziadku Joe! Zagraj nam melodię duchów z czarnego lądu!.
Deski werandy zabębniły, Kate bosymi stopami wybijała rytm niewolników, klaszcząc w dłonie. Zaniepokojeni hałasem robotnicy kojący trudy dnia przy gorzałce i ognisku opodal, zbliżyli się do nas i stanęli przy balustradzie wtórując klaskaniem. Joe, zachęcony powodzeniem swojej muzyki i właściwościami burbona, uśmiechnięty ukazywał braki w uzębieniu. Palce tańczyły po gryfie co raz szybciej, czarnoskórzy robotnicy klaskali wybijając rytm i nucąc stare słowa:

Wohoh, Black Betty, bam-e-lam,
Black Betty had a baby, bam-e-lam,
Damn thing was crazy, bam-e-lam,
Wohoh, Black Betty, bam-e-lam,
Oh, Betty Black Betty, bam-e-lam,
Black Betty had a baby, bam-e-lam,
Damn thing was crazy, bam-e-lam,
Black Betty didn't mind, bam-e-lam,
Damn thing was blind, bam-e-lam,
Wohoh, Black Betty, bam-e-lam,
Black Betty, Black Betty, bam-e-lam,
Jump steady Black Betty, bam-e-lam. [2]


Nie zastanawiając się wiele, w pragnieniu ujścia napięcia, zmęczenia i strachu, poderwałem się i ja, zrzuciłem buty i podkasawszy spodnie dołączyłem do Kate. Joe grał jak w transie, uśmiechnięty od ucha do ucha błyskał bielmami swych oczu, płomienie lamp tańczyły wysoko, ogniska wokół domu strzelały iskrami pod niebo. Kate tańczyła jak burza, deski werandy dudniły w takt jej pasji, czemu wtórowałem swym ciężkim cielskiem. Dorothy i Smallfly użyły łyżeczek zastawy pamiętającej jeszcze Generała Lee jak kastanietów, mając za nic krzyż południa wygrawerowany na każdej z nich. Luck swymi wielkimi dłońmi wybijał rytm wprost na dębowym stole. Jo z uśmiechem przytupywała nogą. Ręce moje i Kate strzeliły w górę i wypadliśmy po schodach na podwórzec, miedzy ogniska. Joe dochodził finału a robotnicy klaskali jak w transie. Luck porwał w ramiona Smallfly, Dorothy Jo, a stary pies próbował zaprosić do tańca własny ogon. Klaskanie zlało się w jedno, Joe podpadłby z pewnością niejednemu egzorcyście. Kate wirowała, ja wirowałem, świat wirował i gwiazdy nad nami. I wszystko wybuchło, wystrzeliło, osiągnęło spełnienie i spokój. Ja upadłem na trawę i leżałem wirując z wszechświatem. A moskity nawet nie śmiały brzęczeć.

***

Lecz czar poprzedniej nocy minął bezpowrotnie z nastaniem dnia. Chmury znów wisiały nisko, powietrze nieruchomo kisiło wszystko aż po horyzont. Było gorąco i duszno. Istna zupa. Goście kręcili się to tu to tam, dojadając, popijając lub (jak w przypadku Dorothy) robiąc się na bóstwo. Luck okupował werandowy hamak pykając fajkę z przymkniętymi oczami. Smallfly z Kate porządkowały kuchnię, ja stojąc oparty o balustradę wpatrywałem się w dal. Jo nie było nigdzie widać.
Kobiety znów prały śpiewając, robotnicy uwijali się wśród krzewów bawełny. Na mostku stał niepozorny pies i szczekał zawzięcie. Droga do „Red Rose” była pusta. Przygnębiająco pusta. Pomyślałem o Peterze. U wszystkich wyczuwało się niepokój związany z jego nieobecnością. Wiedziałem że musi przyjechać. Bo było to również w jego interesie. Coś co połączyło nas rok temu kazało nam w tę nadchodzącą noc być razem. Po to by dodać sobie otuchy, by się chronić, wzajemnie obserwować. Po to by się upewnić. No i po to by ewentualnie dopaść sukinsyna raz jeszcze.
- Myślisz że się pojawi? – Luck choć wydawał się spać, widać też myślał.
- Musi – odparłem – Jeśli nic mu nie przeszkodzi, to musi. Jest to winien sobie i nam.
- A o kim ty mówisz? – nie byłem pewien czy Moonwalker tylko podpuszcza. Uśmiechał się nieznacznie. Wyglądał jak rozleniwiony kot.
- O tym samym co ty – powiedziałem wymijająco. Wiedziałem, że stara się miną nadrobić strach dławiący gardło i powodującą mdłości kulkę niepewności w żołądku. Ja wolałem nie myśleć o nadejściu tego, pod którego cieniem żyjemy już tak długo. Może Moonwalker miał metodę w tym szaleństwie. Może chciał go…… oswoić. Choć myśl o oswojeniu JEGO była równie zasadna jak myśl o oswojeniu trzęsienia ziemi przez mrówkę. Luck nie kontynuował a ja wpatrywałem się w dal. Minuty sączyły się przez wąskie gardło astralnej klepsydry jak olej, gęsty czas oczekiwania. Minuty przeszły w godziny a Peter nie nadjeżdżał. Koniki polne szeleściły, pies poszczekiwał, imbryk na kuchni pykał parą.

***

- Napijesz się? – wdowa Smallfly wyrwała mnie z zamyślenia. W ręku trzymała szklaneczkę burbona, zachęcającą zroszonym szkłem.
- Dziękuję, chętnie. Jesteś jak zwykle cudowna.
Podziękowałem uśmiechem i zanurzyłem usta w życiodajnym płynie. Niewiele ją pamiętałem z tamtych okropnych dni. Może mój umysł, zabezpieczając się przed pragnącym się wedrzeć szaleństwem kazał mi wymazać wspomnienia, zostawiając jedynie niewyraźne plamy emocji. Była naprawdę piękna, choć wydawało mi się że lekko wyniosła. A może nadrabiała miną. Może po śmierci starego Smallfly ciężar prowadzenia plantacji przytłaczał ją zanadto. A wydarzenia z przed roku jeszcze bardziej.
Wzięła mnie za rękę i rzekła:
- Jakoś to będzie. Zawsze jakoś jest.
Niebo na zachodzie przybrało kolor pomarańczy. Duchota narastała, pojawiło się cholerne brzęczenie moskitów. I na dodatek burbon się kończył.
O kolacji nikt nawet nie myślał. Chyba nawet Luck nie byłby w stanie niczego przełknąć. Siedzieliśmy na werandzie popijając wino. Jego nie brakowało, raczyliśmy się więc obficie. Choć stres i napięcie nie pozwalały osiągnąć pożądanego, błogiego stanu.
- Nie zniosę tego dłużej – Kate zbiegła po schodkach na podwórze, do psa. Chwyciła za osmalony kij z wygasłego ogniska i bawiła się nim ze zwierzęciem.
Jo siedziała blada, nieruchoma. Luck coś cicho szeptał jej na ucho, jakby uspokajał. Nawet Dorothy przestała rzucać plotki zasłyszane w towarzyskich salonach. Smallfly otulona swetrem kołysała się na krześle.
Moskity bzyczały nieznośnie, choć przysiągłbym że z minuty na minutę jednostajne, miarowe buczenie było co raz głośniejsze. Zachodzące słońce oblało pożogą niebo po stronie moczarów. Nieprzebyta ściana lasów cyprysowych nie pozwalała wyodrębnić gałęzi, konarów, korzeni zanurzonych od wieków w zielonych, nieruchomych, cuchnących bagnach, pętli hiszpańskiego mchu wiszących, oplatających się wokół drzew… Nie było słychać żadnych odgłosów od strony mokradeł. A jednak czuło się że coś tam jest.
Kate rzuciła psu kij nieco dalej, ku porastającym kilkadziesiąt stóp od domu wrzosom. Lecz zwierzę przysiadło na tylnych łapach, położyło uszy, popiskiwało. Kate stała nieruchomo. Luck przestał szeptać do Jo, Dorothy zaciskała palce na blacie stołu, aż zsiniały jej kostki. Jo zupełnie blada, szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w nicość, oczy miała ciemne, puste, nieobecne. Moskity buczały jak bombowce. Wziąłem Smallfly za rękę i przycisnąłem jej dłoń do mojej piersi. Moczary. Pożoga. Moskity. Cisza. Cisza. I coś jeszcze….
Z odrętwienia wyrwał nas dzwonek telefonu. Small rzuciła się do kuchni.
Nadsłuchiwaliśmy.
- Peter!!!! No ładnie! A my tu umieramy z niepokoju… Coś poważnego….?! Gdzie…..?! Tak!! No pewnie…. !! Będę za dziesięć minut…!! – trzasnęła słuchawką na widełki, porwała skórzaną kurtkę i kluczyki. Zbiegając ze schodów rzuciła:
- To Peter..! Samochód mu wysiadł..! Telefonował z osady…!
- Czekaj ! Jadę z tobą ! – poderwałem się natychmiast. Byłem już w połowie drogi do Small i jej Dodga, Gdy Luck krzyknął:
- Stójcie…..! Nie rozdzielajmy się…..! Nie teraz..! – dyszał.
Nagle Jo wstała, uchyliła usta jakby chciała coś powiedzieć, skręciła się, padła plecami na stół. Brzuch jej się wypiął ku górze, ramiona i włosy odrzucone do tyłu. Dygotała.
- Idze….. Idzie…. Zabrać…. Mieć….. Dać….. i Mieć….. – charczała niewyraźnie. Luck starał się podtrzymać jej głowę, przycisnąć do stołu, by nie rzucała się jak w febrze. Zamarliśmy. Ułamki sekund. Jo zaczęła monotonnie i co raz głośniej, i głośniej:

You come, you come,
Your way was long,
And when the rain comes down,
Run around,
I come, I come,
Follow me down,
In deep, green swamp,
And my name is .....
And my name is .....


Odgłos moskitów był jak ściana dźwięku. Zachód był jak pożar. Gwałt. Forsa. Ucieczka. Odgłos stóp w policyjnych butach. Strzały. Wzrok. Strach. I zbrodnia…. Straszna, makabryczna zbrodnia…. Nadciągał ON…… by się zemścić…… Moskity. Ściana dźwięku. Bagna. Głos Jo wznosił się ponad to wszystko…….

...in deep, green swamp,


Ściana dźwięku pękła. Coś od strony mokradeł targnęło powietrzem.

…and my name is .....P I O...........

Potężny huk wyrwał nas z niczym z letargu. Na tle czarnego już nieba, kilka mil na wschód tam, gdzie była osada, wykwitła wielka kula brudnego ognia. Musiał mieć ze sto pięćdziesiąt stóp wysokości.
- Peeeeteeer…!!!!!!!!!!!!!!! – przeciągle krzyknęła Smallfly i irracjonalnie rzuciła się w tamtą stronę biegiem. Pognałem za nią. Luck obejmował Jo, która już nie dygotała. Tylko płakała.
Dogoniłem Smallfly wśród krzewów bawełny. Biegła na przełaj. Nie chciała dać się zatrzymać, wyrywała się. Objąłem ją mocno. Przyciągnąłem do siebie. Drżała.
- Nie masz po co.!! Słyszysz..?!!! Już nie masz po co..!!! Stało się…. Widocznie…. Musiało…. Nic, nic byś nie pomogła…. Nikt z nas by nie pomógł…. To… to silniejsze…. Rozumiesz?! Ale nas nie dopadnie… wymyślimy coś, zobaczysz…. wymyślimy…. – uspakajałem ją, uspakajałem obejmując, całując policzki, czoło, tuląc. Uspokajałem, bo tego teraz potrzebowała. Choć byłem świadom, że kłamię.

***

Świat za mną wypluł mnie wprost w żółte łany kukurydzy. Jechałem jak martwy, pusty, drętwo wpatrując się w drogę. Z każdą milą oddalałem się ku północy, ku światłom cywilizacji, ku domowi. Jak najdalej od mokradeł, bólu i strachu. Nie myślałem o niczym, tylko jechałem, byle dalej. Ale i tak wiedziałem, że za rok tam wrócę.


________________________________________
[1] Tradycjonalna pieśń z dorzecza Missisipi, uznawana obecnie za szantę. Z nieznanych mi powodów.
[2] Utwór autorstwa Leadbelly’ego, właściwie Huddie William Ledbetter (1889-1949), choć podejrzewam, że tekst jest tradycjonalny.
Sowy nie są tym, czym się wydają...
Awatar użytkownika
rbit9n
Ribitibi
Posty: 9415
Rejestracja: 11.2016
Lokalizacja: Kolonia pod Rzeszowem - Za Torem

Re: Z archiwum Owaina: Cotton and Rose

#2

Post autor: rbit9n »

<tl;dr>
nie, nie tobie ja służę, ja służę bzdurze!
puch24

Re: Z archiwum Owaina: Cotton and Rose

#3

Post autor: puch24 »

Owix, kiedy ja to mam, qrna, czytać? :-D :mrgreen:
Awatar użytkownika
Owain
Nasz Czelnik
Posty: 14707
Rejestracja: 11.2016

Re: Z archiwum Owaina: Cotton and Rose

#4

Post autor: Owain »

puch24 pisze:Owix, kiedy ja to mam, qrna, czytać? :-D :mrgreen:
Ale nie czytaj. To strasznie stare opisanie pewnego spotkania znajomych z neta. Trochę osadzone w innych klimatach;) Strasznie chujowe pióro;P
Sowy nie są tym, czym się wydają...
puch24

Re: Z archiwum Owaina: Cotton and Rose

#5

Post autor: puch24 »

Ale czemu nie? Ty fajnie piszesz. Tylko obecnie preferuję bardzo krótkie formy literackie. ;-) Nie lubię, jak jest za dużo literek na raz w jednym miejscu. :-P
Awatar użytkownika
rbit9n
Ribitibi
Posty: 9415
Rejestracja: 11.2016
Lokalizacja: Kolonia pod Rzeszowem - Za Torem

Re: Z archiwum Owaina: Cotton and Rose

#6

Post autor: rbit9n »

Owain pisze:Strasznie chujowe pióro;P
to, hue, hue, kup sobie montblanka 149.
nie, nie tobie ja służę, ja służę bzdurze!
Awatar użytkownika
Owain
Nasz Czelnik
Posty: 14707
Rejestracja: 11.2016

Re: Z archiwum Owaina: Cotton and Rose

#7

Post autor: Owain »

No to masz skrót prasowy;)

On pojechał tam, tam tajemnie było, mokro, parno i ślisko. On kochał, ona nie wiedziała. Oni się zjechali. Ten głupi też. I ta mała. Piło się. Jadło się. Fajno. Krzyczało. Bolało. Bagniście było. Zawarczało. Pękło i poszło. Odjechało.

Nie czytaj.
Sowy nie są tym, czym się wydają...
Awatar użytkownika
wpk
wpkx
Posty: 38800
Rejestracja: 10.2016
Lokalizacja: Nad Wigołąbką
Kontakt:

Re: Z archiwum Owaina: Cotton and Rose

#8

Post autor: wpk »

Czy mogę prosić o autograf?
Awatar użytkownika
danz1ger
Posty: 5597
Rejestracja: 11.2016
Lokalizacja: Gdańsk

Re: Z archiwum Owaina: Cotton and Rose

#9

Post autor: danz1ger »

oryginał czy skrót prasowy?
Black & White is All Right!
ODPOWIEDZ