Herman Melville - Moby Dick
Epizod I - Garras del Diablo
Galeony. Belles de la mer. Piękne jak katalońskie dziewice. Dzikie, jak ceutańskie kochanki. Nigdy przedtem, nigdy potem nie było na morzach wspanialszych żaglowców. Dumnych, dostojnych lecz drapieżnych i zabójczych. Nigdy przedtem, nigdy potem, szybkości i zwrotności nie towarzyszyło takie wysmakowanie kształtów, taka finezja budowy. Nie dorównały im ni klipry, ni fregaty, ani nawet słynne windjammery. Ale u schyłku XVIII wieku, pomiędzy Starym Kontynentem a Nowym Światem, nie żeglował już żaden galeon. Żaden. Oprócz jednego.
***
Na ustach Kapitana Wilfredo Pastora Kerrereño pojawił się błogi i lekko obleśny uśmiech, gdy Fiorella Luna delikatnie wyjęła mu z dłoni kieliszek i odstawiła na stolik. Rude loki przez moment pięknie zagrały w świetle świec z zielenią absyntu, by za chwilę łaskotać Kapitana po brzuchu. WPK zamruczał. Sprawność, z jaką delikatne dłonie rozpięły pasek u kapitańskich spodni wskazywała, że Fiorella jest mistrzem w swoim fachu. Nie dziwota, że w casa de putas pod numerem 36 przy Calle Hospital de Mujeres, za jej usługi trzeba było słono płacić. Ale Wilfredo wiedział, że była warta każdego reala.
Cortesana, zasiawszy ziarno przyszłej rozkoszy, usiadła Kapitanowi na brzuchu, mocno obejmując go udami. Dłonie, białe jak andaluzyjskie miasteczka, przyciągnęły kapitańską twarz do biustu, który kojarzył się z mityczną Amalteą. Usta, czerwone jak mury Alhambry, jęły szeptać czule:
- El Capitan… Querido. Mi comandante…
Palce Fiorelli wpiły się w długie, acz siwawe już włosy Kapitana.
- El Capitan… El Capitan!! - Fiorella co raz mocniej targała głową kochanka.
- El Capitan!!!
Wilfredo zamrugał oczami. Rude loki zamieniły się w czarne jak heban fil-file. Fiorella patrzyła na niego zaniepokojonymi oczami czarnoskórego chłopca, który cały czas nerwowo potrząsał Kapitanem.
- El Capitan!!! Problemas!!!
***
Chwiejny, lecz stanowczy krok Wilfredo po pokładzie nie był spowodowany ilością wypitego rumu czy brutalnie przerwanym marzeniem sennym. Ewidentnie Coño de Leica,1 pinasa pod banderą Casa de Contratación en Cádiz, wpływała na niespokojne wody. Za Kapitanem truchtał dzielnie El Negro, w jednej dłoni ściskając lampę olejną, drugą przytrzymując fantazyjny tricorn. Obok biegła Mela, kapitański pies. Wiatr się wzmagał.
Na rufie zamajaczyło koło sterowe. Ale nie było przy nim nikogo.
- Me cago… - zmielił pod nosem WPK. Wyrwał lampę z rąk przerażonego El Negro i przyświecił. Liny zostały porąbane, koło sterowe kręciło się bezwładnie. Na szturmwale pośpiesznie, acz wyraźnie wyryto napis: „GO TO HELL, BASTARDS. PAUL DRASCH.”
- Francisco. Zabiję zdrajcę - słowa Kapitana były jak lodowce Sierra Nevada.
Nagle znieruchomiał. Węszył.
Zajechało spalenizną.
- W dzwon, El Negro, w dzwon! - krzyknął WPK biegnąc już w kierunku luku prowadzącego pod pokład. - Incendio a bordo!!
Przedzierając się w kierunku rumpla, Wilfredo potykał się o marynarzy, którzy wybudzeni dźwiękiem dzwonu okrętowego pośpiesznie wstawali z koi i dołączali do Kapitana.
Przedział sterowy przedstawiał żałosny widok. Wszędzie walały się pocięte lub tlące się sterociągi, języki ognia tańczyły już na rumplu, nieubłaganie pełznąc w kierunku burty i płetwy sterowej.
- Panie Nordenvind! Polewaj pan!! - wrzasnął WPK do marynarza stojącego najbliżej. Nieprzytomny widać jeszcze Nordenvind, wyciągnął zza pazuchy bukłak grogu i bezwiednie rozglądał się za kubkiem godnym kapitańskich ust.
- Nie to, mamón! - Wilfredo wyrwał mu napitek i odrzucił w kąt - Wiadro! Woda! Comprende?!
Marynarze prędko sformowali dwa rzędy do kadzi i podając sobie z rąk do rąk wiadra, rozpoczęli gaszenie. Całe szczęście ogień nie zdążył się rozprzestrzenić i już po chwili przedział sterowy zamglił się parą wymieszaną z popiołem i smrodem gaszonego, mokrego drewna.
Zapadłą ciszę przerwał donośny tupot bosych stóp, jakby pod pokładem szarżował mały nosorożec. Do pomieszczenia wpadł zdyszany, łysy brodacz o mętnym od alkoholu spojrzeniu. Nie licząc szeroko rozchełstanego, brudnego kożucha, był nagusieńki, jak go Pan Bóg stworzył.
- Que pasa? - zapytał bełkotliwie brodacz, czule obejmując słup dla zachowania równowagi. - Manewry? Abordaż? Kurewki?
Kapitan Wilfredo wyjął mu z rąk butelczynę i pociągnął sążnisty łyk.
- Mały sabotaż, ale już zażegnany. Idź spać, Bosmanie. Idź spać - westchnął. Po czym zwrócił się do załogi:
- A teraz - wycedził - powiedzcie mi, kurwa, gdzie jest ta kanalia Francisco?
***
- Un cadáver, proszę ja ciebie - skonstatował doktor Pill2, drapiąc się po bokobrodzie. - Całkiem martwy, raczej.
El Capitan i doktorek wpatrywali się w tańczącego na wietrze Francisco. Tańczącego na linie, której jeden koniec przymocowany był do bezanmasztu, drugi zaś do jego szyi.
- Odciąć judasza - zakomenderował WPK.
Niebo z czerni przeszło w szarość, co świadczyło, że gdzieś tam wstawał świt. Jednak wokół pinasy gęstniały ciemne chmury. Nieprzyjemny deszcz zacinał, wciskał się pod poły ubrania. Tam, gdzie podążał pozbawiony sterowności statek, antracytowo-kobaltowa ściana powietrza i wody rozbłyskała raz po raz światłem piorunów.
- Albowiem Bóg ukarze tych, którzy podnoszą rękę na siebie samego. Poznają oni najniższe kręgi piekła, gdzie w smole i gorących węglach będą całować w dupę samego diabła - natchnione słowa były niczym dźwięki zamykających się trumien. Wypowiadająca je postać zbliżyła się do Kapitana i doktorka, mrużąc oczy splunęła na pokład.
- Przynajmniej nie musimy przeciągnąć go pod kilem, drogi Eligio3 - zauważył wesoło WPK, zwracając się do pierwszego oficera na Coño de Leica.
- Zawsze był podejrzany. Nie modlił się dość gorliwie, nie śpiewał tradycyjnych pieśni. Takim nie można ufać - sapnął Eligio. Odcięte truchło Francisco walnęło głucho o pokład.
- Dawać worek - zaordynował El Capitan. - I jednego maravedi - dodał po chwili namysłu.
- Będziemy marnować pieniądze na psubrata? - jęknął Pill - szkoda…
Eligio karząco podniósł palec:
- Phillipie. Tak każe morska tradycja. Nie lekceważ jej!
Doktor przewrócił tylko oczami i kucnął przy zwłokach.
- I tak muszę spisać libellum mortem. Jakbym nie miał ważniejszych rzeczy do roboty - brawężył doktorek. - Moneta dla Charona, też coś! Panowie, mamy prawie XIX wiek! Co on tu ma w gębie… o, kurwa!!!
Doktorek odskoczył od zwłok jak oparzony. Teraz dopiero spojrzał na krocze denata, gdzie plama na spodniach nie była spowodowana jedynie przez nasienie i mocz oddane mimowolnie przez wisielca. Krew. Dużo krwi.
- Doktorze? Co jest?
Pill, krzywiąc się z obrzydzenia, energicznie wycierał rękę w chustkę.
- Testes in faucium - rzekł doktor - to nie było samobójstwo. Ktoś odciął mu przyrodzenie i wepchnął do gardła.
- O, kurwa!4 - skonstatował El Capitan. - Do wora z nim. I pamiętać, szyć przez nos!
***
Młody marynarz, zwany Quraco, pośpiesznie zaszywał worek z trupem. Niby widział już kilka zwłok, ale żadnych dotąd nie musiał dotykać, a co dopiero… Szew nieubłaganie zbliżał się do twarzy denata. Drżąca dłoń z krzywą igłą zawisła nad nosem. Zawahał się. Popatrzył ukradkiem, czy nikt nie widzi i dokończył szycie niczego nie przebijając.
- Bywaj tu! - krzyknął do kompanów. - Gotowe! Do wody ze skurwiensynem!!
***
- Kapitanie - Eligio złapał Wilfreda za mankiet i konfidencjonalnie pociągnął w cień forkasztelu. - Jeśli to nie on, nie Francisco, to mamy problem. Szpiega. Być może pieprzony, brytyjski spisek.
- Drogi Eligio - Kapitan również ściszył ton - nie mam czasu teraz. Leica zmierza gdzieś w pizdu, nadchodzi sztorm, a ja nie mogę sterować statkiem. Francisco nie był lubiany, może któryś z chłopaków wypił za dużo i nerwy puścili…
- Może - Eligio nie dawał za wygraną - a może nie. Steru i tak nie naprawisz, dopóki wiatr się nie uspokoi i nie zakotwiczymy na jakiejś mieliźnie. Trzeba przesłuchać załogę.
- Załoga jest mi potrzebna na rejach – odparł WPK. – Sprawna, zwarta i robotna. Nie przestraszona twoimi…
Coś donośnie uderzyło w dno statku i przeciągle zachrobotało po poszyciu.
WPK szybkim susem wskoczył na forkasztel i po chwili był już przy bukszprycie.
- Luneta, szybko! – rzucił do nadbiegającej załogi.
El Negro natychmiast wręczył Kapitanowi tubus. Wilfredo złapał za forsztag dla lepszej stabilności i przyłożył okular do oka. I natychmiast się skrzywił.
- Dwadzieścia cztery-dwieście czterdzieści?! – jęknął i bezceremonialnie wypierdolił lunetę do wody. - Dawać pięćdziesiątkę!!
Właściwy przyrząd powędrował do rąk WPK.
- Me cago en la hostia. Mamy przejebane – poinformował załogę El Capitan, cały czas patrząc przez lunetę.
Ale załoga nie potrzebowała lunety. Gołym okiem można było dostrzec wyłaniające się z mroku skały. Po prawej, po lewej, wszędzie. Ostre, strzelające z morza bazaltowe słupy, poszarpane wiatrem, przeżarte morską wodą. Czekające na swoją zdobycz.
- Garras del Diablo… – El Negro wyszeptał z przerażeniem nazwę, która od wieków budziła trwogę wśród marynarzy.
Pazury Diabła.
***
- Odklangować fały! Wybierać szoty!! Bezan lewo na wiatr!! – darł się w niebogłosy Bosman Ian É’féin, przekrzykując fale – sterować nim, do kurwy nędzy!! Co się nie da?!!
Bosman, w zapiętym już kożuchu, z kawałkami wodorostów w brodzie, smagany deszczem i pianą, wyglądał jak wkurwiony Neptun.
- Trzy sążnie od bakburty! Przejdzie, przejdzie, teraz bezan prawo na wiatr!! – Bosman wił się jak w ukropie, doskakując raz to do próbujących manewrować na pomocą bezana marynarzy, a to czekając kolejnych gestów Wilfredo, który na dziobie wypatrywał skalnych pułapek.
Nagle WPK znieruchomiał.
Na wprost przed dziobem, już mniej niż ćwierć mili, wyrastał z wody niczym grzbiet Lewiatana, wielki, skalny garb.
Mela, siedząca do tej pory przy Kapitanie, przeciągle zaskowyczała i dała długą w głąb pokładu.
Wilfredo przełknął ślinę. Odwrócił się w stronę Bosmana, który bezradnie rozłożył ramiona, wyczekując wskazania kierunku. WPK machnął tylko ręką i złapał się z całych sił za forsztag.
Coño de Leica pruła przez szkwał ku swemu przeznaczeniu.
Uderzenie. Trzask. Horyzont odpłynął w dół, a Wilfredo zawisł na forsztagu, majtając nogami nad dekiem. Mocna fala przewaliła się przez dziób prawie zabierając ze sobą Kapitana. Wszystko wirowało. Teraz horyzont wystrzelił do góry, a Wilfredo walnął o pokład.
Nagle usłyszał hałas. Odwrócił się i zobaczył, jak po pokładzie z wielką szybkością ślizga się ku niemu ostry kawałek rei, Mela oraz drewniane wiadro. Choć niewiele widział, udało mu się zrobić unik przed ostrym drzewcem i złapać Melę. Ale przed wiadrem uchylić się nie zdołał.
Huknęło i El Capitan odpłynął w niebyt.
***
----------------------
1 Jak głosi tawerniana legenda, Coño de Leica nosiła swe dumne imię na cześć byłej kochanki El Capitana, Lieselotty von Zeiss, zwanej pieszczotliwie Leicą. Złośliwcy mówili też, że galion statku, przedstawiający piękną, nagą kobietę osobiście ozdabiał sam Wilfredo, precyzyjnie wycinając navają szczegół między udami rzeźby. WPK dbał o swój galion, który przypominał mu wspaniałe, dawno minione czasy galeonów. W końcu kiedyś sam był galeonowym ortodoksem.
2 Doktor Phillip „The Pill” Pillow, lekarz okrętowy, szkot duszą i urodzeniem, miał też inny przydomek: „Down twenty-four”. Jedni mówili, że to od zamiłowania do spędzania pod pierzyną całej doby, inni, bardziej złośliwi, że od zastosowanej przez doktorka kuracji, która wyprawiła pewnego nieszczęśnika na tamten świat w 24 godziny.
3 Eligio de Hormigonera - były duchowny, niegdyś prawa ręka samego Felipe Beltrána Serrano, wśród marynarzy zwany był „El Inquisidor”. Nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się wypowiedzieć przy nim na głos jego drugiego przydomka -„Señor Garrote”.
4 Czytelniku, mam nadzieję, iż zdajesz sobie sprawę, że dialogi lecą po hiszpańsku. Ale przecież „puta!” czy „joder!” nie ma takiego wyrazu, jak nasza stara, poczciwa „o, kurwa!”. Czyż nie?
5 Tak, tak. Bosman był Irlandczykiem.