Myślę, że masz sporo racji.vid3 pisze: ↑07 cze 2019, 19:22 Nie uważam, że to pojeby.
Może nie do końca.
Ale sposób rozumowania nauczyciela różni się od normalnego człowieka.
To widać w szkole, w rodzinie, przy ognisku, przy wódce, na spływie kajakowym, na wycieczce, w kolejce do lekarza, ....
Nie trzeba przyczepiać tabliczki "nauczyciel". To widać, słychać i czuć.
To po prostu stan umysłu.
Dodano po 7 minutach 14 strzałach znikąd:
Chociaż, muszę to powiedzieć ale pewnie narażę się wiadomym kręgom.
To co napisałem wyżej głównie dotyczy kobiet.
Facet nauczyciel jakoś inaczej podchodzi do tematu.
Dodano po 4 minutach 21 strzałach znikąd:
Tak dokładnie ...
Połączenie kobieta-nauczyciel to jest problem.
W domu boli ją głowa i po łbach dostają dzieci i mąż, bo w szkole było tak czy siak.
Idzie do szkoły i drze się na ksero, łamie tipsy na klawiaturze, stawia pały dzieciakom bo mąż nie pozmywał garów.
Ten kij, jak zawsze, ma dwa medale.
Z jednej strony, nauczyciele są zaburzeni, i faktycznie można ich rozpoznać po paru chwilach obcowania.
Masz też, moim zdaniem, rację, co do kobiet-nauczycieli, zwłaszcza tych ze szkół podstawowych i średnich.
Gdy wspominam moje szkoły (a chodziłem do trzech podstawówek i dwóch liceów, więc trochę ponadstandardowo tych różnych nauczycieli doświadczyłem), to na palcach jednej ręki może mógłbym policzyć nauczycieli, których lubiłem i/lub szanowałem i doceniałem, a nauczyciela, którego naprawdę bardzo ceniłem, uważałem za znakomitego nauczyciela, pamiętam tylko jednego - był to matematyk, który uczył nas w 7 klasie. I najgorsze jest to, że nawet nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska, pamiętam tylko przezwisko, niektórzy z nas mówili na niego Pan Deroza (co jakoś tam miało chyba brać się z Bonanzy i Ponderosy, choć nie pamiętam już związku). W każdym razie, Pan Deroza umiał tak nauczyć, że nawet zupełne tumany i drugoklasiści coś łapali i mieli pozytywne oceny nie dlatego, że on łagodnie oceniał (bo tego nie robił - był akurat dość wymagający i można powiedzieć, że w miarę surowy), tylko dlatego, że naprawdę coś tam umieli. Niestety, po naszej 7 klasie Pan Deroza odszedł, bo został dyrektorem innej szkoły, z wielką stratą dla nas i naszej szkoły.
Niestety, duża część moich nauczycieli - czy raczej nauczycielek, bo feminizacja była chyba 99-procentowa - z podstawówki były to przypadki kliniczno-psychiczne. Było trzech czy czterech facetów - facet od muzyki, totalna fujara, którego zupełnie nikt nie traktował poważnie, a on z kolei nie potrafił niczym zainteresować ani niczego nauczyć, facet od wuefu był kompletnym trepem i chamem, który przeważnie nie uczył, ale wymagał i stawiał oceny, facet od ZPT był fajny i niegroźny, lubiłem go, bo autentycznie nauczył mnie posługiwania się różnymi narzędziami w miarę skutecznie, nauczył mnie podstaw obróbki drewna i metalu, itp., ale był taki "bezpłciowy". Przez pewien krótki czas był facet historyk, bodaj student ostatniego roku, który próbował zachęcić nas/zmusić do czytania pisma "Mówią wieki". Natomiast fizyk był przypadkiem absolutnie klinicznym - był to stosunkowo młody, może 30-letni sadysta z wojskowym drylem, który bił uczniów twardym dziennikiem, jeśli przed klasą nie stali po dzwonku w równym dwurzędzie, kazał po wojskowemu składać przez dyżurnego raporty o stanie klasy przed zajęciami, stawało się przed nim na baczność (inna sprawa, że podobnie było na wielu innych lekcjach, pod koniec lat 70 taki wojskowy dryl wprowadzono w szkołach odgórnymi nakazami ministerstwa i kuratoriów), ale facet naprawdę przeginał. Przeginał też zadając ogromne ilości prac domowych - może i miało to ten skutek, że niektórzy coś tam z fizyki umieli, ale przede wszystkim bardzo skutecznie zniechęcał do przedmiotu. Facet działał na zasadzie: "ja wam pokażę, kto tu rządzi", i np. na wszelkie ferie czy przerwy zadawał zupełnie nieprzeliczone ilości zadań. Pamiętam, że na dwutygodniowe ferie zimowe na przełomie stycznia i lutego zadał tyle tych zadań, że praktycznie przez całe ferie nie robiłem niczego innego, tylko zadania z fizyki.

Za moich czasów nie było oczywiście niczego takiego, jak leworęczność, dysleksja, dysgrafia, dysortografia czy dyskalkulia. Wszystkie te dolegliwości bardzo skutecznie "leczono" drewnianą metrową linią...
Kobiety-nauczycielki z kolei - oczywiście nie wszystkie - lubiły nas poniżać i wystawiać na pośmiewisko, i czerpały z tego chyba niemałą satysfakcję. Być może odbijały sobie na nas swoje frustracje z domu czy z pracy.