Owain pisze:Czekam niecierpliwie na tą opowieść! Na Teide się wybieram i wybieram, ale nie mogę na tą Teneryfę dotrzeć. Jak włazić to nie wiem, bo albo z koleżanką (żonę powierzając mężowi koleżanki) na piechotę z noclegiem w schronisku (wówczas termin na bileciku jest traktowany bardziej ulgowo), albo z żoną jak Ty, bo Uleńka też nie trawi górołażenia. A ile tam od kolejki na czubek, bo mi się zdawało że ledwie ze 40 minut?
Rzeczywiście od kolejki na czubek idzie się jakoś tak dobrze poniżej godziny. Można teoretycznie szybciej, bo różnica wysokości wynosi mniej niż 200 metrów, ale co chwilę się chce stanąć, gdyż dech zapiera wszystkim od widoku, a nienawykłym mieszczuchom także od rozrzedzonego góralskiego powietrza. Doświadczeni palacze mają dodatkowo ochotę zajarać szluga, bo nigdzie i nigdy fajki tak dobrze nie smakują, jak w obliczu delektowania się pięknymi widokami w warunkach wysokogórskich.
Moja żona ogólnie góry lubi, nie marudzi i radzi sobie dobrze, gdy nie ma wielkich stromizn, ale ma kłopoty z ciśnieniem i kręgosłupem. Trzeba to respektować i nie dopuszczać do przeforsowania. Podejście pod górę na półtora kilometra różnicy poziomów bez dłuższej aklimatyzacji i po kamienistym wulkanicznym krajobrazie, gdzie należy uważać na każdy krok, mogłoby się dla niej źle skończyć. Wolę nie igrać z ogniem.
Przypisanie do konkretnego terminu wejścia na szczyt powoduje to, że jesteś skazany na takie warunki świetlne, jakie akurat będą i zdjęcia wyjdą takie jakie wyjdą. Niekoniecznie tak kolorowo-kontrastowe jak w folderach. W czerwcu na Teneryfie Słońce jarzy niemal pionowo w czachę (to jest zaledwie ok. 5 stopni różnicy szerokości geograficznej do zwrotnika) i nawet wczesnym przedpołudniem nie jest dobrze pod tym względem. Dla pięknych zdjęć należałoby wchodzić o świcie, czyli najlepiej dzień wcześniej wyruszyć pod wieczór, przenocować w schronisku i rano posuwać się dalej razem ze wschodzącym Słońcem, gdy podobno widzi się sławny cień Teide na oceanie. Albo wybrać wariant wjechania i schodzenia późnym popołudniem. Gdy z jakiegoś powodu jest nieczynnne, to całkiem dupa.
Co do mojego fotografowania, to przed tym urlopem od dłuższego czasu miałem marazm i ten, no..., nie zwis, tylko uwiąd.
Pełna torba sprzętu coraz częściej zostawała w szafie zamiast towarzyszyć mi w plenerze. Nie chciało mi się dźwigać i w ogóle mi się nie chciało. Na Teneryfę zabrałem Nikona F801S z zumem 28-85, niejako za wcześniejsze zasługi. Wziąłem 6 filmów, z których naświetliłem tylko 3, gdyż przeważnie nie chciało mi się wyciągać aparatu z plecaka. A i z tych trzech filmów nie jestem zachwycony żadnym zdjęciem, chce mi się patrzeć zaledwie na kilka, a na format A4 dałem tylko jedno. Reszta jest zwyczajnie nijaka. Kupiłem za kilkanaście euro ogólnorozwojowy albumik o wyspie dla turystów i w nim są znacznie lepsze zdjęcia od moich.
Za podręczny fotonotatnik do pamiątek urlopowych posłużył mi podstarzały moralnie (tylko 6 MP) i nędzny ergonomicznie malutki Panasonic, którego zawsze miałem w kieszeni albo na szyi. Tym natrzaskałem dużo, około 1000 zdjęć. Znacznie bardziej chce mi się je oglądać jako wspomnienia, chociaż w zasadzie były robione na ślepo, gdyż na ekraniku w jasny dzień kompletnie nic nie widać i na wszelki wypadek trzeba było robić liczne powtórzenia, przekręcając nieco aparat w różnych kierunkach, żeby któreś z kilku było w miarę nie obcięte.
Tak nie mogło pozostać. Po powrocie postanowiłem pilnie poszukać nowych rozwiązań. Lustrzanki cyfrowe mnie odrzucały (i nadal odrzucają) ze względu na ich coraz bardziej nieakceptowalne gabaryty. Miesiąc nie minął, gdy wylądowałem w Fuji X100S, o którym wcześniej nie wiedziałem, że coś takiego w ogóle istnieje. Natychmiast znów zaczęło mi się chcieć. Przez kilka kolejnych miesięcy niemal zawsze miałem go przy sobie, nie przeszkadzał w różnych warunkach, aż - apetyt wzrastał w miarę jedzenia - zapragnąłem posmakować oryginału. I tak trafiłem pod strzechy starej sprawdzonej techniki dalmierzowej, w której doskonale się czuję. Mam aparat często przy sobie, jego wymiary nie uwierają, próbuję w różnych warunkach i coraz bardziej mi się chce, jeżeli pominąć doroczne stany depresyjne od listopada do lutego.
Nie wiem, co to jest wielopolowy superszybki autofokus i dlaczego jego brak miałby powodować, że rzekomo nie da się robić zdjęć bez niego. Rzadko (czasami wcale) korzystam ze światłomierza, gdyż okazało się, że na oko też potrafię całkiem poprawnie naświetlać. Fajnie jest. Małe, poręczne, znakomite optycznie stare obiektywy mają swoją specyfikę odwzorowania obrazu. Dają charakterystyczne zdjęcia, na które chce się patrzeć, gdyż nie są one tak doskonale laboratoryjnie-czysto-bezpłciowe, jak większość tych robionych nowoczesnymi lustrzankowymi klocami, których jest pełno na żółtym forum i w pokrewnych miejscach.
Samo trzymanie w rękach takiego sprzętu i przykładanie go do oka "na sucho" sprawia wielką przyjemność, gdyż obcujesz z prawdziwymi arcydziełami optyki i mechaniki precyzyjnej, które istniały, gdy nas nie było na świecie, nadal świetnie się mają i wciąż będą dobrze działać, gdy nas już nie będzie. O ile tymczasem ja sam ich nie zepsuję, rzecz jasna.
I wszystko to - last but not least - wcale nie musi kosztować więcej niż wypasiona cyfrowa lustrzanka, która tylu nikoniarzom śni się po nocach.
To jest ta dobra zmiana, którą nie tylko ja widzę na moich nowszych zdjęciach. Oczywiście - nur Übung macht den Meister - nadal robię mnóstwo ewidentnych knotów, ale odsetek dobrych jakby nieustannie wzrastał.
Korzystny zbieg okoliczności sprawił, że niemal w tym samym czasie odważyłem się zacząć przygodę w średnim formacie, również w starym i jeszcze starszym wydaniu dwuobiektywowym. Też jest pięknie, chociaż trudniej niż w małym obrazku.
Się rozpisałem. Góry też mam, ale dam w następnym podejściu.
