Poszedłem dziś z Melą na spacer.
U wejścia do wąwozu stał sobie ktoś, świecił białą dupą jak typowa katoliczka w łazience po przyjściu z plaży i patrzył na nas zza niej.
Mela sobie biegała...
… a ktoś stał...
… i stał, aż Mela go zobaczyła...
… lecz zupełnie nie wiedziała, co zrobić.
A ten ktoś wciąż stał jak stał, patrzył i świecił.
Gdy wreszcie podeszliśmy, uśmiechnąłem się, wyciągnąłem rękę i powiedziałem: - Taś, taś.
I pewnie bym ktosia pogłaskał...
… ale Mela postanowiła wreszcie okazać swój instynkt psa myśliwskiego.
Jednak ktoś ani się Meli zbyt nie przeląkł, ani Mela krzywdy ktosiowi zrobić nie zamierzała - oboje (lub obie) raczej się tylko ostrożnie bawili...
I ktoś niby uciekł, ale zaraz na nas zaczekał.
(W tle nasza hacjenda.)
I tak się podchodziliśmy.
Tutaj widać, że ktoś miał na prawym boku szramę w futrze - jednak ani rany, ani strupa, ani blizny nie zauważyłem.
Tymczasem w tle wciąż figurowało macierzyste stado ktosia.
I na tym koniec, ale jako pointę muszę zaznaczyć, że mistrzem drugiego planu jest samotny orzech, który przez samego Czelnika ongiś sofotografowan był.