Zebrałem się na odwagę i proponowaną strategię zaproponowałem i została klepnięta
Le Temps retrouvé...
- Owain
- Nasz Czelnik
- Posty: 14716
- Rejestracja: 11.2016
Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane
Sowy nie są tym, czym się wydają...
- wpk
- wpkx
- Posty: 38825
- Rejestracja: 10.2016
- Lokalizacja: Nad Wigołąbką
- Kontakt:
- Owain
- Nasz Czelnik
- Posty: 14716
- Rejestracja: 11.2016
Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane
Sowy nie są tym, czym się wydają...
- danz1ger
- Posty: 5643
- Rejestracja: 11.2016
- Lokalizacja: Gdańsk
Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane
nic ryjącego beret, ale ciągle lubię tę brykę.
A jednak ktoś kręci.
Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane
No, dobra, to coś ode mnie. Nie przepadam za tymi zdjęciami, ale jest za nimi jakaś historia. Nie jestem ich autorem; autorem jednego jest chyba Arturo Mari lub jeden z jego pomocników, a drugie zrobił ktoś z grupy (chyba; może się mylę).
Na prawo od niego wiadomo kto, ta czarna wdowa to moja babcia (wdowa katyńska), w prawo od niej pan Lutoborski, który zginął potem w katastrofie smoleńskiej, i nie pamiętam już, jak nazywała się ta pani z prawej, też wdowa katyńska. Na imię chyba miała Maria. Tutaj wiadomo kto z lewej, potem ja, pochylony pan to p. Dusiewicz, prezes warszawskiego oddziału Rodzin Katyńskich, i ks. Peszkowski.
Zdjęcia wykonano w czasie audiencji dla ogólnopolskiej pielgrzymki Rodzin Katyńskich do Watykanu, a audiencja miała miejsce 13 kwietnia 1996, mniej więcej w rocznicę zbrodni katyńskiej (ok. 10-15 kwietnia 1940 - trwało to kilka dni).
Jako młodemu, zdrowemu, silnemu i wysokiemu dano mi w czasie audiencji do trzymania obraz Matki Boskiej Katyńskiej, co mnie skutecznie unieruchomiło i uniemożliwiło fotografowanie - a taki miałem zamiar. Zamiast tego spotkał mnie zaszczyt dotyku ręki papieskiej.
Nieco paradoksalne jest to, że jestem przy tym naczelnym bezbożnikiem Rzeczypospolitej...
Cała pielgrzymka zorganizowana była w formie zlotu, tzn. z różnych miast Polski niezależnie jechały wynajęte na tę okoliczność w biurach podróży autobusy z kierowcami, przewodnikami, itd., mieszkaliśmy w różnych miejscach, i zjechaliśmy się tylko w Rzymie owego 13 kwietnia na audiencję, a następnego dnia podobny zjazd wszystkich odbył się w Monte Cassino, gdzie ks. Peszkowski odprawił dla wszystkich mszę. Nie mam żadnych zeskanowanych zdjęć z tego wyjazdu z wyjątkiem jednego, więc niczego nie wrzucę, poza tym jednym.
Monte Cassino zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Trochę czytałem o Monte Cassino wcześniej, ale nie Wańkowicza, tylko wspomnienia lekarza dr Adama Majewskiego Wojna, ludzie i medycyna - dr Majewski został ranny pod Monte Cassino i sam leżał potem w szpitalu, i opisał koszmarne przeżycia, jakie go pod tą górą spotkały. Gdy jechaliśmy autobusem pod górę serpentynami, wspomniałem co Majewski pisał, i zrozumiałem, że nie przesadził ani o jotę - to musiał być koszmar i jatka, po prostu nie mogłem sobie wyobrazić, jak polscy żołnierze mogli tam nacierać pod górę. NB, Majewski bardzo niepochlebnie wyrażał się tam o Wańkowiczu, który po bitwie przyjechał do szpitala i maltretował rannych żołnierzy pytaniami o przebieg bitwy, i kłócąc się z nimi, gdy ich opowieści nie pasowały mu do jego wersji.
Zwiedzaliśmy też klasztor na Monte Cassino; było tam MNÓSTWO Niemców, którzy oczywiście tłumnie odwiedzali SWÓJ cmentarz poległych żołnierzy.
Ja jechałem z grupą warszawską, z Warszawy, ze względów rodzinnych. Nocą przelecieliśmy Czechy/Słowację, Austrię, rańcem zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej w Bolonii, coby się ogarnąć trochę, i jakoś przed południem zajechaliśmy do Florencji, która zrobiła na mnie duże wrażenie - jest po prostu piękna. Szybkie zwiedzanie Florencji i dalej w drogę, ominęliśmy Rzym, i pojechaliśmy do małej górskiej miejscowości Fiuggi Terme, gdzie mieliśmy noclegi. Niestety, ok. 60 km od Rzymu, no ale wszystko musiało być w rozsądnej cenie. Jakaś grupa z innego miasta załatwiała wszystko o wiele wcześniej i załapała się na nocleg w Domu Pielgrzyma tuż przy Watykanie...
Następnego dnia zaplanowane było zwiedzanie Rzymu, ale, jak na złość, lało niemal bez przerwy. Praktycznie zwiedzaliśmy wszystko tylko z autobusu, bo mowy nie było, by gdzieś chodzić inaczej, niż szybko przeskoczyć z autobusu pod jakiś dach, np. do kościoła. Plany się więc rypły i trzeba było zastanowić się nad ich zmianą. I oczywiście od razu zaczęły się kwasy, bo część grupy zaczęła argumentować, że przecież jesteśmy na pielgrzymce, a nie na wycieczce, i nie powinniśmy zwiedzać turystycznie, tylko religijnie, tzn. co najwyżej odwiedzać kościoły, itp.
Kolejnego dnia znów Rzym, rano było jeszcze dość paskudnie, i pojechaliśmy zwiedzać Katakumby, gdzie deszcz nie miał wielkiego znaczenia (oprowadzał nas młody Włoch, który studiował albo polonistykę, albo coś tam w Polsce, i zupełnie dobrze mówił po polsku), ale potem, gdy wyszliśmy, wypogodziło się, i ruszyliśmy w Rzym już bardziej na nogach, zwiedzając bardziej "dotykowo", a nie zza szybki (jak Czereśniak).
Wtedy też odwiedziliśmy Colosseum.
5894-03a by Maciej, on Flickr
Na zdjęciu moja babcia i stryj, a na pierwszym planie oczywiście I gatti di Roma.
Następnego dnia był Watykan, muzeum watykańskie, audiencja, a kolejnego - Monte Cassino, no a następnego dnia już powrót przez Padwę i Bolonię ze zwiedzaniem, do Lido di Iesolo pod Wenecją, gdzie spaliśmy. No i następnego dnia Wenecja, nadal w pięknej słonecznej pogodzie, i powrót do Warszawy.
Przy okazji przekonałem się, że moim angielskim niewiele zdziałam, bo po angielsku mówiło tylko młodsze pokolenie, i to zwykle słabo.
Było tak:
- Do you speak English?
- Yes, a little.
I to właśnie było to "little".
Już prędzej można było dogadać się po niemiecku, a najprędzej po francusku. W Wenecji w jednym ze sklepów widziałem jakieś Portugalki; jedna z nich dogadywała się ze sprzedawcą po hiszpańsku.
W Pałacu Dożów, do którego poszliśmy kilkuosobową grupą zainteresowanych (rozdzieliliśmy się na podgrupy na Pl. Św. Marka i każdy robił, co chciał - myśmy poszli zwiedzić Pałac Dożów) nie wzięliśmy przewodnika, bo był drogi, i stwierdziliśmy, że jakoś sami sobie damy radę. Niestety, nic z tego. Eksponaty opisane były tylko po włosku, mikroskopijnymi, ledwie widocznymi literkami. Powinniśmy byli choć kupić książkę-przewodnik. W jednej z sal spróbowaliśmy o coś zapytać siedzącą tam starszą donnę - dopiero połączone i zmasowane wielojęzyczne wysiłki nas wszystkich, obejmujące mój całkowicie nieprzydatny angielski, czyjś tam niemiecki, mój beznadziejny hiszpański i ostatecznie francuski jednej z pań, przyniosły jakiś tam efekt... Tak naprawdę to zadziałał ten francuski...
Podobnie zresztą było wcześniej w hotelu, gdy mieliśmy wcześnie rano wyjechać i prosiliśmy o wczesną pobudkę i wczesne śniadanie, a nasza przewodniczka, mówiąc oczywiście dobrze po włosku, gdzieś się nam zapodziała. Dopiero francuskie reveiller jednej z pań zabrzmiało Włoszce dostatecznie podobnie do svegliare.
Po lewej stronie ks. Peszkowski, kapelan Rodzin Katyńskich, który jako młody chłopak uratował się jakoś z ostatniego transportu z Kozielska do Katynia, którego kilka lat wcześniej poznaliśmy z babcią zupełnym przypadkiem w Smoleńsku w czasie wyjazdu do Katynia - mieszkaliśmy w tym samym hotelu.Na prawo od niego wiadomo kto, ta czarna wdowa to moja babcia (wdowa katyńska), w prawo od niej pan Lutoborski, który zginął potem w katastrofie smoleńskiej, i nie pamiętam już, jak nazywała się ta pani z prawej, też wdowa katyńska. Na imię chyba miała Maria. Tutaj wiadomo kto z lewej, potem ja, pochylony pan to p. Dusiewicz, prezes warszawskiego oddziału Rodzin Katyńskich, i ks. Peszkowski.
Zdjęcia wykonano w czasie audiencji dla ogólnopolskiej pielgrzymki Rodzin Katyńskich do Watykanu, a audiencja miała miejsce 13 kwietnia 1996, mniej więcej w rocznicę zbrodni katyńskiej (ok. 10-15 kwietnia 1940 - trwało to kilka dni).
Jako młodemu, zdrowemu, silnemu i wysokiemu dano mi w czasie audiencji do trzymania obraz Matki Boskiej Katyńskiej, co mnie skutecznie unieruchomiło i uniemożliwiło fotografowanie - a taki miałem zamiar. Zamiast tego spotkał mnie zaszczyt dotyku ręki papieskiej.
Nieco paradoksalne jest to, że jestem przy tym naczelnym bezbożnikiem Rzeczypospolitej...
Cała pielgrzymka zorganizowana była w formie zlotu, tzn. z różnych miast Polski niezależnie jechały wynajęte na tę okoliczność w biurach podróży autobusy z kierowcami, przewodnikami, itd., mieszkaliśmy w różnych miejscach, i zjechaliśmy się tylko w Rzymie owego 13 kwietnia na audiencję, a następnego dnia podobny zjazd wszystkich odbył się w Monte Cassino, gdzie ks. Peszkowski odprawił dla wszystkich mszę. Nie mam żadnych zeskanowanych zdjęć z tego wyjazdu z wyjątkiem jednego, więc niczego nie wrzucę, poza tym jednym.
Monte Cassino zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Trochę czytałem o Monte Cassino wcześniej, ale nie Wańkowicza, tylko wspomnienia lekarza dr Adama Majewskiego Wojna, ludzie i medycyna - dr Majewski został ranny pod Monte Cassino i sam leżał potem w szpitalu, i opisał koszmarne przeżycia, jakie go pod tą górą spotkały. Gdy jechaliśmy autobusem pod górę serpentynami, wspomniałem co Majewski pisał, i zrozumiałem, że nie przesadził ani o jotę - to musiał być koszmar i jatka, po prostu nie mogłem sobie wyobrazić, jak polscy żołnierze mogli tam nacierać pod górę. NB, Majewski bardzo niepochlebnie wyrażał się tam o Wańkowiczu, który po bitwie przyjechał do szpitala i maltretował rannych żołnierzy pytaniami o przebieg bitwy, i kłócąc się z nimi, gdy ich opowieści nie pasowały mu do jego wersji.
Zwiedzaliśmy też klasztor na Monte Cassino; było tam MNÓSTWO Niemców, którzy oczywiście tłumnie odwiedzali SWÓJ cmentarz poległych żołnierzy.
Ja jechałem z grupą warszawską, z Warszawy, ze względów rodzinnych. Nocą przelecieliśmy Czechy/Słowację, Austrię, rańcem zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej w Bolonii, coby się ogarnąć trochę, i jakoś przed południem zajechaliśmy do Florencji, która zrobiła na mnie duże wrażenie - jest po prostu piękna. Szybkie zwiedzanie Florencji i dalej w drogę, ominęliśmy Rzym, i pojechaliśmy do małej górskiej miejscowości Fiuggi Terme, gdzie mieliśmy noclegi. Niestety, ok. 60 km od Rzymu, no ale wszystko musiało być w rozsądnej cenie. Jakaś grupa z innego miasta załatwiała wszystko o wiele wcześniej i załapała się na nocleg w Domu Pielgrzyma tuż przy Watykanie...
Następnego dnia zaplanowane było zwiedzanie Rzymu, ale, jak na złość, lało niemal bez przerwy. Praktycznie zwiedzaliśmy wszystko tylko z autobusu, bo mowy nie było, by gdzieś chodzić inaczej, niż szybko przeskoczyć z autobusu pod jakiś dach, np. do kościoła. Plany się więc rypły i trzeba było zastanowić się nad ich zmianą. I oczywiście od razu zaczęły się kwasy, bo część grupy zaczęła argumentować, że przecież jesteśmy na pielgrzymce, a nie na wycieczce, i nie powinniśmy zwiedzać turystycznie, tylko religijnie, tzn. co najwyżej odwiedzać kościoły, itp.
Kolejnego dnia znów Rzym, rano było jeszcze dość paskudnie, i pojechaliśmy zwiedzać Katakumby, gdzie deszcz nie miał wielkiego znaczenia (oprowadzał nas młody Włoch, który studiował albo polonistykę, albo coś tam w Polsce, i zupełnie dobrze mówił po polsku), ale potem, gdy wyszliśmy, wypogodziło się, i ruszyliśmy w Rzym już bardziej na nogach, zwiedzając bardziej "dotykowo", a nie zza szybki (jak Czereśniak).
Wtedy też odwiedziliśmy Colosseum.
5894-03a by Maciej, on Flickr
Na zdjęciu moja babcia i stryj, a na pierwszym planie oczywiście I gatti di Roma.
Następnego dnia był Watykan, muzeum watykańskie, audiencja, a kolejnego - Monte Cassino, no a następnego dnia już powrót przez Padwę i Bolonię ze zwiedzaniem, do Lido di Iesolo pod Wenecją, gdzie spaliśmy. No i następnego dnia Wenecja, nadal w pięknej słonecznej pogodzie, i powrót do Warszawy.
Przy okazji przekonałem się, że moim angielskim niewiele zdziałam, bo po angielsku mówiło tylko młodsze pokolenie, i to zwykle słabo.
Było tak:
- Do you speak English?
- Yes, a little.
I to właśnie było to "little".
Już prędzej można było dogadać się po niemiecku, a najprędzej po francusku. W Wenecji w jednym ze sklepów widziałem jakieś Portugalki; jedna z nich dogadywała się ze sprzedawcą po hiszpańsku.
W Pałacu Dożów, do którego poszliśmy kilkuosobową grupą zainteresowanych (rozdzieliliśmy się na podgrupy na Pl. Św. Marka i każdy robił, co chciał - myśmy poszli zwiedzić Pałac Dożów) nie wzięliśmy przewodnika, bo był drogi, i stwierdziliśmy, że jakoś sami sobie damy radę. Niestety, nic z tego. Eksponaty opisane były tylko po włosku, mikroskopijnymi, ledwie widocznymi literkami. Powinniśmy byli choć kupić książkę-przewodnik. W jednej z sal spróbowaliśmy o coś zapytać siedzącą tam starszą donnę - dopiero połączone i zmasowane wielojęzyczne wysiłki nas wszystkich, obejmujące mój całkowicie nieprzydatny angielski, czyjś tam niemiecki, mój beznadziejny hiszpański i ostatecznie francuski jednej z pań, przyniosły jakiś tam efekt... Tak naprawdę to zadziałał ten francuski...
Podobnie zresztą było wcześniej w hotelu, gdy mieliśmy wcześnie rano wyjechać i prosiliśmy o wczesną pobudkę i wczesne śniadanie, a nasza przewodniczka, mówiąc oczywiście dobrze po włosku, gdzieś się nam zapodziała. Dopiero francuskie reveiller jednej z pań zabrzmiało Włoszce dostatecznie podobnie do svegliare.
Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane
Mój pierwszy własny pojazd.
4272-06a by Maciej, on Flickr
Nie, nie, nie Mini.
4272-08abis by Maciej, on Flickr
4272-06a by Maciej, on Flickr
Nie, nie, nie Mini.
4272-08abis by Maciej, on Flickr
- wpk
- wpkx
- Posty: 38825
- Rejestracja: 10.2016
- Lokalizacja: Nad Wigołąbką
- Kontakt:
Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane
Maciek, wyglądasz jak pierwszy kleryk Rzeczypospolitej!
Bogusław, który to rok i co to za wóz?
Bogusław, który to rok i co to za wóz?
- Owain
- Nasz Czelnik
- Posty: 14716
- Rejestracja: 11.2016
Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane
Puchu, to mi teraz głupio wrzucać ciąg dalszy z paryżewa i różne głupie fiki miki. Jestem pod wrażeniem.
Sowy nie są tym, czym się wydają...
- abishai
- Osia mówiła - Abiszabi
- Posty: 1521
- Rejestracja: 07.2017
- Lokalizacja: Swindon
Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane
„Mówiono o nim King
W mieście świętej Wieży
Pamiętam z podstawówki
Jak całował się z papieżem...”
T.Love - King
Szacun Maćku!
Jak prezes wspomniał, te nasze fiki-myki-szczeniackie-wybryki bledną przy takiej opowieści.
Dodano po 7 minutach 36 strzałach znikąd:
tfu, książe miało być!
W mieście świętej Wieży
Pamiętam z podstawówki
Jak całował się z papieżem...”
T.Love - King
Szacun Maćku!
Jak prezes wspomniał, te nasze fiki-myki-szczeniackie-wybryki bledną przy takiej opowieści.
Dodano po 7 minutach 36 strzałach znikąd:
Ojciec dyrektor ma racje, na tym zdjęciu z obrazkiem, wygladasz jak rasowy ksiądz,wpk pisze:Maciek, wyglądasz jak pierwszy kleryk Rzeczypospolitej!
tfu, książe miało być!
- abishai
- Osia mówiła - Abiszabi
- Posty: 1521
- Rejestracja: 07.2017
- Lokalizacja: Swindon
Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane
Ojciec dyrektor ma racje, na tym zdjęciu z obrazkiem, wygladasz jak rasowy ksiądz,wpk pisze:Maciek, wyglądasz jak pierwszy kleryk Rzeczypospolitej!
tfu, książe miało być!