Le Temps retrouvé...

zdjęcia i o zdjęciach - bez dogmatu
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
wpk
wpkx
Posty: 38826
Rejestracja: 10.2016
Lokalizacja: Nad Wigołąbką
Kontakt:

Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane

#151

Post autor: wpk »

Dahufka jezd pszeciesz! :P
puch24

Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane

#152

Post autor: puch24 »

Owain pisze: 22 paź 2019, 15:07
wpk pisze: 22 paź 2019, 15:03 habemus papam!!!
Chyba jako pokrycie dachu stodoły :P
No i na dach mnie wyexmitował.

Zemsta będzie sroga, milordzie.
Awatar użytkownika
Owain
Nasz Czelnik
Posty: 14717
Rejestracja: 11.2016

Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane

#153

Post autor: Owain »

No to zanim dopadnie mnie zemsta Pucha, dokończę paryżewską historię. Ale cofnę się nieco do tyłu ;) i dam dwa zdjęcia z cmentarza Père-Lachaise. Jedno już wklejałem ale jakieś zmasakrowane.

Obrazek

Obrazek

A teraz wracam do naszych pięknych archeolożek, dwóch polek, dwóch hiszpanek. Spędziliśmy z nimi piękny wieczór (noc?) chlejąc kartonowe wino na moście nad Sekwaną, z rzadka zagryzając czerstwą bagietką.

Obrazek

No a następnego dnia (a może jeszcze następnego? Nie pamiętam, tonie mi wszystko w oparach wina) pojechaliśmy na gapę do tej malutkiej miejscowości pod Paryżem, gdzie jakoś pytając od domu do domu znaleźliśmy ów międzynarodowy obóz archeologiczny. Znów było wiele radości, wina i... przytulania ;)

Obrazek

Rano nadszedł czas pożegnań, wymieniliśmy adresy i w drogę....

Obrazek

...szarą rzeczywistością przyautostradowych kibli :>

Obrazek

Gotując przy autostradzie gdzieś przy granicy niemiecko-francuskiej, był późny wieczór, Mario, warszawsko-dresiarski kuzyn naszego Wojtka oblał sobie nogę wrzątkiem jakoś tak bardzo, że prawie ściągał skarpetkę razem ze skórą. Ale miał jakieś wypasione ubezpieczenie wykupione, nie to co my, więc karetką ze swym kuzynem pojechali, a ja zostałem sam, bo Bartek z Krzyśkiem podróżowali oddzielną grupą. Więc spędziłem wówczas noc w jakimś kanale, takim co auta na nie wjeżdżają celem naprawy, a rano postanowiłem poszukać chłopaków. Niby nie było telefonów komórkowych, nie wiedziałem gdzie dojechali poprzedniego dnia, ale polazłem ich szukać ze dwa kilosy dalej, w krzakach gdzie spaliśmy jadąc do paryżewa. No i oczywiście tam byli :D
Przez Niemcy wracaliśmy już pociągiem korzystając z tzw. wochenende-ticket, czyli tanich biletów dla grupy na pociągi landowe (z pięć przesiadek przez Niemcy). Krzysiek, nomen omen o nazwisku takim samym jak nasz Buski Ozyrys, wiózł dla matki jakieś wyszukane sery pleśniowe kupione w paryżewie. No ale że się pobyt i podróż przeciągnęły, sery już nieźle waniały i bał się, że nie dowiezie. No więc Koval wyciągnął ze cztery camemberty na co wygłodniałym mnie i Bartkowi zaświeciły się oczy. A potem Koval machną ręką i stwierdził, że nie wypada wpierdalać camembertów na sucho i otworzył ze trzy wina (butelkowe!), które też wiózł dla matki. Do dziś wspominam ten smak jadła i napitku, jako jeden z najwspanialszych w moim życiu.

To tyle o podróży do paryżewa. Nie wiem czy podobnie podrzucić coś z wyprawy do Hiszpanii, czy jesteście przemęczeni :D
Sowy nie są tym, czym się wydają...
Awatar użytkownika
wpk
wpkx
Posty: 38826
Rejestracja: 10.2016
Lokalizacja: Nad Wigołąbką
Kontakt:

Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane

#155

Post autor: wpk »

Dawaj. To prawie jak przygody Poldka i Dudusia.
Awatar użytkownika
danz1ger
Posty: 5649
Rejestracja: 11.2016
Lokalizacja: Gdańsk

Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane

#156

Post autor: danz1ger »

wpk pisze: 22 paź 2019, 07:33 Maciek, wyglądasz jak pierwszy kleryk Rzeczypospolitej! :D

Bogusław, który to rok i co to za wóz?
rok 1987, Chevrolet Citation 1980 2,8 V6
A jednak ktoś kręci.
puch24

Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane

#157

Post autor: puch24 »

wpk pisze: 22 paź 2019, 07:33 Maciek, wyglądasz jak pierwszy kleryk Rzeczypospolitej! :D
Pergolisz.

Jak to pozory i pierwsze wrażenia mogą mylić! :-D

Prezes, dawaj dalej.

Gdzie tam moje do Twoich!
Awatar użytkownika
Owain
Nasz Czelnik
Posty: 14717
Rejestracja: 11.2016

Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane

#158

Post autor: Owain »

A więc latem 1998 r. nasz wódz, Wojtek T. postanowił, że jedziemy do Hiszpanii. Trochę mi to nie pasowało, bo z miesiąc wcześniej zacząłem się spotykać z piękną malarką, pięć lat ode mnie starszą i byłem zafrapowany tym związkiem ;) Dodatkowo Wojtek wymyślił wyjazd przed zakończeniem mistrzostw świata w piłce nożnej! Wyjazd jak zwykle pociągiem do Zgorzelca w oparach sowietskoje igristoje, potem pociągami landowymi przez Niemcy - dzięki taniemu wochenende ticket.

Fotę już wrzucałem, ale to z tego wyjazdu, więc ponowię, byście nie rzygali ilością tekstu pisanego :P

Obrazek

Skład: Wojtek T. – lider (bo starszy o dwa lata od nas), Paweł – kolega z Przemyśla, który dzięki aryjskiej urodzie statystował potem w „Liście Schindlera” jako niemiecki sołdat i ma zdjęcie z Polańskim, Marzena S., najtwardsza babka na naszym roku, tzw. „kumpel w spódnicy” oraz Mario, dresiarski kuzyn Wojtka z warszawskiej Pragi, sąsiad samego „Dziada”.

***

Moje kłopoty zaczęły się już w Niemczech. Uświadomiłem sobie, że nie zabrałem ze sobą szczoteczki do zębów. Co prawda uświadomiłem sobie to w drugim dniu podróży, co w pewien sposób świadczy o higienie na studenckim „stopie”, ale widać poczułem, że jednak jest potrzebna (albo poczuli to moi współtowarzysze). Niestety w sklepie dworcowym fryce za szczoteczkę liczyły sporo, jak na studencką kieszeń. Cóż, była składana, turystyczna, ale pochłonęła chyba moje wszystkie moje marki, jakie miałem. Kolejną wtopą był fakt, że wziąłem sobie chyba za mało żarcia na drogę, a miałem same pesety. Niby były kantory, ale było mi szkoda – całe szczęście Paweł karmił mnie swoimi chińskimi zupkami. Podróż landowymi pociągami przebiegała bez większych przeszkód, nie licząc przegapienia pewnej stacji przesiadkowej, co zmusiło nas do wysiadania (a właściwie wyskakiwania) z pociągu „na komandosa”. Paweł wyskakiwał ostatni i niestety zaliczył glebę :D

***

Gdy dzięki Deutsche Bahn znaleźliśmy się w pobliżu granicy francuskiej, jak przystało na rasowych „stopowców”, rozdzieliliśmy się na grupy. Wojtek T. miał podążać z kuzynem i Marzeną, a ja z Pawłem. Nas było dwóch, więc łatwiej, ale oni mieli laskę na wabia :D

Na zdjęciu od lewej - Wojtek T., Marzena S., Paweł G. oraz ja. Dresiarski kuzyn robi zdjęcie. Gdzieś nad niemiecką autostradą przy francuskiej granicy.

Obrazek

Wojtek T., jak przystało na lidera, miał wszystko „doskonale” zaplanowane. Wyjął zza pazuchy podartą mapę Europy, mającą już ze 20 lat i wskazał palcem na okolice Barcelony:
- Spotykamy się na tym campingu – powiedział wskazując na symbol „namiocika” na mapie.
- No ale kurwa, na którym? Ich jest tu nasrane ze 20 – poddałem w wątpliwość pomysł wodza.
- No na tym Sebek, tu, koło lotniska – odparł wesoło Wojtek – Luzik!
Patrzyłem na las namiocików koło lotniska w Barcelonie i nasze spotkanie widziałem czarno. Ale co było robić, uściskaliśmy się i w drogę.

***

Pierwszy stop pamiętam jak przez mgłę. Był to chyba jakiś nerwowo mrugający oczami Arab. Podrzucił nas na samą francuską granicę, gdzie wydał się podejrzany pogranicznikom, którzy jeszcze wybiórczo dokonywali tam kontroli. Mundurowi szybko zawinęli gdzieś Araba, a nas wzięli na przeszukanie. Pawła trzepali pierwszego i chyba dali sobie spokój gdy natrafili w plecaku na jego używane już skarpetki.
I właśnie tam, na granicy niemiecko-francuskiej złapałem swojego najlepszego stopa w życiu. Zatrzymali się nam dwaj młodzi Niemcy podróżujący kamperem. To było coś! Wygodnie siedliśmy w przestronnym wnętrzu i podziwialiśmy krajobrazy.

Fota z wnętrza owego campera, czysto dokumentalnie.

Obrazek

Ale robiło się nerwowo, bo tego dnia odbywał się finał mistrzostw świata i chcieliśmy obejrzeć mecz. Niemcy również, więc zjechaliśmy z autostrady w poszukiwaniu jakiegoś campingu. Znaleźliśmy go w małej wioseczce, rzekłbyś przysiółku. Trzy chałupy na krzyż.
- Ni chuja nie będzie tu knajpy z TV – sapnąłem markotnie do Pawła.
Ten tylko pokiwał głową.
Zajechaliśmy na malutki, pusty camping i nie rozbijając namiotu ruszyliśmy biegiem do pierwszej chałupy, bo mecz zaczynał się już za chwilę.
Przed chałupą było gwarno. Podszedł do nas lekko już wesoły, półnagi Francuz.
- Cześć! Można tu gdzieś obejrzeć mecz? Futbool? TV? Restaurant? – pytamy łamaną angielszczyzną.
- A jesteście za Francją czy za Brazylią? – łatwo zrozumieliśmy pytanie zadane po francusku.
- Oczywiście, że za Francją! – krzyknęliśmy. – Vive la France!!!
Natychmiast zaproszono nas do stołu. Nas, ma się rozumieć i młodych Niemców też. Telewizor stał przed chałupą, a na stole sery, oliwki, kiełbaski, cydr, wino, piwo i wódeczka. No raj, kurwa mać!
Jak pamiętacie, Francja pokonała Brazylię 3:0, co wywołało wielką euforię u naszych gospodarzy, którymi były trzy dość młode miejscowe małżeństwa. Zostaliśmy wysmarowani pianką i częściowo ogoleni (że niby taka tradycja) oraz wymalowano nam na czołach francuskie flagi.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Trójkolorowy sztandar miał również wymalowany na białej sierści biegający wokoło pies. Radości nie było końca, pamiętam otwieranie butelki wina szablą oraz śpiewanie hymnów: francuskiego, polskiego i niemieckiego. Rozbijania namiotu nie pamiętam.

***

Obudził mnie odgłos zbliżającego się pociągu. Tuku-tak, tuku-tak nadciągało ewidentnie w naszym kierunku. W pewnym momencie zacisnąłem oczy przygotowując się na pewną śmieć lub co najmniej porwanie namiotu przez pociąg. Co oczywiście nie nastąpiło. Po wypełźnięciu z namiotu, okazało się, że rozbiliśmy się ze 10 m od linii kolejowej. No nic. Kac, my upoceni, umyłby się człowiek. Zapytaliśmy jakiegoś campingowego ciecia o wodę. Skrzywiony (widać też skacowany) wskazał nam stodołę, podobną do tej, w której Buski Ozyrys trzyma swą Mećkę :D Skrzywiłem się, licząc co najwyżej na szlauch do mycia krów. Wchodzimy, a w szopie, panie, kafelki, prysznice i… ciepła woda! Europa, kurwa mać!!! :D
Ponieważ Niemcy dalej jechali w naszą stronę, kontynuowaliśmy podróż czyści, pachnący, w wygodnym kamperze. Zajechaliśmy do Lyonu na zakupy, który ok. 11 rano był wymarłym miastem, a na ulicach leżało mnóstwo śmieci po późnonocnym świętowaniu mistrzostwa świata.

Obrazek
Nie pamiętam co kupili Niemcy, ale my (za pieniądze Pawła chyba) oczywiście wino w kartonie i oliwki. I tak jechaliśmy na południe Francji, jak króle, siedząc przy stoliczku w kamperze, popijając winko i zagryzając oliwkami.

***

Z Niemcami rozstaliśmy się późnym popołudniem, bo zmierzali chyba do Carcassonne, a naszym celem było hiszpańskie Figueras i tamtejsze muzeum Salvadora Dali. Szybko złapaliśmy kolejnego stopa. Starutkim oplem kadetem podwiózł nas jeszcze bardziej starutki Hiszpan. Jego siwe włosy mocno kontrastowały z hebanową opalenizną. Było miło, serdecznie, pogadaliśmy trochę, choć jego angielski był jeszcze gorszy niż nasz. Opowiadał, że był w Warszawie, w czasie wojny. Paweł, jak zwykle elokwentny, zaczął psioczyć na Niemców, jak oni nam tą Warszawę rozpierdolili. Staruszek nic się nie odzywał. Gdy wysiedliśmy, mówię do Pawła:
- A wiesz, że Hiszpanie, w czasie wojny to oni… on tam mógł być, wiesz z kim.
- o kurwa – zgodził się Paweł.

***
W Figueras, liczącym niespełna 40 tys. mieszkańców, Dali urodził się i zmarł. Tutaj było (i chyba nadal jest) jego największe muzeum. Muzeum zajebiste, ale humor zepsuła mi cena za wstęp (jak pamiętam 800 peset dla studentów, co wówczas wydawało mi się sporo) oraz gruba strażniczka, która zabroniła fotografowania. Pawłowi udało się jednak coś strzelić z biodra.

Tu przed muzeum:

Obrazek

I w środku:

Obrazek

Odchamieni sztuką, szliśmy niespiesznie pustymi uliczkami Figueras w kierunku wylotówki na Barcelonę. Zapadał zmierzch, a po ulicach – uwierzycie czy nie – wiatr przetaczał krzaczki ostrokrzewów, zupełnie jak na westernach. Ja byłem królem życia, bo można było już płacić pesetami. Wstąpiliśmy do pobliskiego sklepu i nabyliśmy standardzik, czyli 2 x vino tinto en carton oraz oliwki „jolca”, ser żółty, a Paweł dodatkowo swój ulubiony tytoń „Amsterdamer” plus bibułki. Namiot rozbiliśmy na jakimś polu, pod drzewkiem. Siedliśmy przed namiotem. Słońce zachodziło, wino było pyszne, wiatr co raz przewiewał westernowe krzaczki. Paweł rychtował skręty i śpiewał pod nosem Cohena i Cave’a. Było tak zajebiście, że nikomu nie chciało się robić zdjęć :P

***

Cel następnego dnia – Barcelona. Pod Figueras dość długo czekaliśmy na stopa. W pełnym słońcu.

Obrazek

Koniec końców zatrzymał się jakiś podejrzany, niski typek, który zachowywał się dziwnie. Po kilkunastu kilometrach zatrzymał się, bez słowa wysiadł i zaczął się odlewać ale tak, byśmy doskonale widzieli jego fiuta. Uśmiechał się przy tym obleśnie. Raczej ten mały człowieczek nie mógł nas wydymać, ale zrobiło się niesmacznie i zmieniliśmy transport. Zatrzymał nam się jakiś padre de familia wypasionym autem, z klimatyzacją! Lekko skacowany, umęczony słońcem, po prostu w tym aucie zasnąłem. I obudziłem się już w centrum Barcelony. Dopytawszy w informacji turystycznej udaliśmy się autobusami w kierunku lotniska i domniemanego campingu, mającego być miejscem spotkania. Camping faktycznie był, podejrzanie tani, co mieliśmy zrozumieć już niedługo. Rozbiliśmy namiot i szybko zasnęliśmy, mimo potężnego i częstego hałasu startujących opodal samolotów (to dlatego tak tanio). Około 4 nad ranem obudziło mnie jakieś gadanie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem nad sobą głowę Wojtka T., który zaglądał do namiotu i coś do mnie pierdolił wesoło. Znaleźli nas od razu, na pierwszym polu namiotowym, na jakie trafili. Bez komórek, smsów, google maps i całego tego szajsu.

***

Nasza druga ekipa trafiła najpierw – jak opowiadali - do centrum Barcelony, na Plaça Portal de la pau gdzie znajduje się sławny Mirador de Colom. Ale Wojtek T. był specyficzny i widać miał głęboko w dupie Krzysztofa Kolumba stojącego tam od stu lat. Postanowił bowiem w mało wykwintny sposób zostawić nam wiadomość bazgrając po podstawie kolumny niezmywalnym pisakiem (taki gruby pisak to podstawa autostopu, tekturkę znajdzie się zawsze, gorzej z pisadłem). Niestety szybko zjawiła się lokalna policja i następne dwie godziny spędzili zmazując na wszelkie sposoby to co nabazgrali. Cudem obyło się bez mandatu.
Barcelona, ach Barcelona. Co ja pamiętam z Barcelony z tamtych dni? Głównie upał. Był niemiłosierny. Oczywiście odwiedzaliśmy jakieś zabytki, w tym obowiązkowo Sagradę Familię ;)

Obrazek

Obrazek

Ale głównie było to niezobowiązujące się szwendanie uliczkami, odwiedzenie targu rybnego, podziwianie widoków, picie wina w kartonie na skwerze itp. Łaziliśmy tak do późnej nocy, by na pole namiotowe wracać nocnym autobusem. Oczywiście pakowaliśmy się tylnymi drzwiami, bez biletu, choć mnie było trochę głupio i bilet starałem się kupować, za co Wojtek opierdalał mnie, że zdradzam „punkowego ducha”. Kiedyś, wracamy sobie takim nocnym, uchachani, Wojtek jeszcze z winem kartonowym w ręce. Stoimy, gadamy, autobus trzęsie. A koło nas siedział jakiś Hiszpan w śnieżnobiałych, na kant wyprasowanych spodniach. Ale autobus zakolebał i Wojtkowi z tego kartonu ulało się kapkę czerwonego wina na te bielutkie spodnie. Hiszpan zbladł ale wiecie – Wojtek, prawie dwa metry wzrostu, koszulka moro, na głowie chusta, ciemne okulary mimo, że noc, a obok niski ale nabity dresiarski kuzyn z ponurą miną. Hiszpan gorąco nas zapewniał, że nic się nie stało.
Niestety w dzień upał był straszny i kiedyś z tego gorąca (a może osłabienia chlaniem) niemal nas zemdliło z Pawłem i Wojtek T. dosłownie uratował nam życie biegnąc do sklepu po zimną czekoladę i jakieś owoce. Innym razem obudziłem się skacowany w namiocie, w którym panowało jakieś 70 stopni Celsjusza. Wypełzłem z niego i instynktownie znalazłem cień pnia palmy, gdzie znów mogłem zasnąć. Niestety kurewski cień był łaskaw ciągle się przesuwać. Pełzałem więc jego śladem, chyba do południa. Na szczęście na polu namiotowym był elegancki basen, na którym możne się było schłodzić.

Obrazek

W ogóle pole było fajnie wyposażone, nie to co polskie pierdolniki z korytem i ciurkającą, zimną wodą. Domeczek z prysznicami, kibelkami, elegancko, czysto. Do takich łazienek chodziliśmy też gotować wodę na chińskie zupki. Któryś z chłopaków miał ze sobą takie ustrojstwo – ruski plastikowy kubek, kiedyś pewnie z białego plastiku, wówczas już beżowo-brudny z okrągłą metalową płytką na dnie i kabelkiem do prądu. Nie znam się na elektryce, ale to chyba były jakieś ruskie czary, bo kubek ten gotował wodę w 10 sekund, podczas których w kubku błyskało na niebiesko coś na kształt piorunów, strzelało, warczało a nawet wyło i rozchlapywało wodę na boki. Raz, gdy gotowałem sobie wodę w tym kubku, do łazienek wszedł jakiś łysy Hiszpan z brzuszkiem i jak zobaczył mnie przy tym czarcim kotle – natychmiast uciekł.
Ale powiem Wam, że Barcelona nas jakoś nie urzekła. Może było za gorąco, może za dużo turystów, zbyt mainstreamowo. Do tego plaża płaska, nudna, nieciekawa.

Obrazek

Czarę goryczy przelał fakt, że gdzieś, w metrze chyba, nas ojebano, znaczy ktoś kojfnął torbę, w której był aparat fotograficzny dresiarskiego kuzyna oraz krem do twarzy Marzeny. Kuzyn z kamienną miną zniósł stratę aparatki, za to Marzena płakała za tym kremem jeszcze ze trzy dni. Kobiety.
W każdym razie po kilku dniach mieliśmy dość skwarnej Barcelony i postanowiliśmy ewakuować się na północ – do San Sebastian.

***

Do Kraju Basków postanowiliśmy dojechać nocnym pociągiem z Barcelony. Bilety udało się kupić jakoś tanio i wieczorkiem zajmowaliśmy już w pięcioro nasz sześcioosobowy przedział. Tuż przed odjazdem z Barcy zaglądnęła do przedziału przemiła amerykanka, z zapytaniem o miejsce. My też byliśmy przemili i ochoczo zaprosiliśmy ją do przedziału. Kilka godzin później, gdy wino z kartonów zaszumiało i zaczęliśmy obrzucać się oliwkami, a potem gdy powykładaliśmy nogi na siedzenia w butach, lub - jeszcze gorzej – bez, musiała mocno żałować swojej decyzji.

Obrazek

Na dworcu w San Sebastian wysiedliśmy o świcie nieco zmięci - zaordynowano zatem kawę. Wyjąłem swój butlowy mały palniczek, a Wojtek, jak to on, nie pierdoląc się w tańcu zaczerpnął wody z przeddworcowej fontanny. Chwilę później można było rozkoszować się zapachem świeżo parzonej kawy. Wokół miasto budziło się do życia, ludzie spacerowali z psami i co chwilę jakiś pies wskakiwał do owej fontanny, przy której raczyliśmy się kawą. To znaczy ci, co ją pili, bo ja w owym czasie kawy – na szczęście - nie piłem. Gdy do fontanny wskoczył kolejny, dziesiąty już chyba pies, Paweł, najbieglejszy w angielskim, zagadnął jedną z właścicielek o co chodzi. Okazało się, że to znana wśród psiarzy z San Sebastian fontanna, w której kąpią się wszystkie okoliczne psy. A Wojtek tylko po swojemu kręcił głową na boki, wyjmując z kubka z kawą kawałki sierści.

***

Kraj Basków. Euskal Herria po ichniemu. Wszystko tam w ogóle jest Euska, a San Sebastian to nie żodyn Sebastian tylko zwykła Donostia. I jest stolicą prowincji Gipuzkoa. Język sobie można połamać na tym języku. Wiele lat później, jak głupi założyłem się z kumplem o butelkę nietaniej wódki Grey Goose, że baskijski jest językiem ugrofińskim i oczywiście przegrałem, bo to język endemiczny nieznanego pochodzenia.

Wojtek i ja nad przepływającą przez Donostię rzeką Urumea Itsasadarra :D

Obrazek

Tak więc poszwendaliśmy się kilka godzin po tej urokliwej Donostii, ale zew przygody wzywał dalej. Wsiedliśmy w Euska-Train i podjechaliśmy kilkanaście kilometrów na zachód, do małej mieściny o nazwie Orio. Dlaczego tam? Zew przygody raczy wiedzieć. Ze stacyjki, przez ryneczek pełny odpoczywających dziaduszków w – a jakże – baskijskich beretach, dyrdaliśmy mocno zmęczeni w stronę oceanu. Namioty rozbiliśmy nieopodal plaży, w krzakach za szkołą, bo już na żodyn camping nie było nas stać. To znaczy, chuja tam rozbiliśmy. Walnęliśmy toboły na ziemię i posnęliśmy na trawie odsypiając pociągową, nocną popijawę. Dopiero wieczorem udało mi się zmusić tych leniów do rozbicia namiotów, bo spaliby tak pewnie do rana.
Rankiem obeszliśmy okolicę plaży i zamoczyliśmy (czytaj: umyliśmy) stopy w oceanie. Ładna zatoczka otoczona wzgórzami, nie ten płaszczak co w Barcelonie.

Ja i Paweł
Obrazek

Ja i Marzena
Obrazek

Ja i… morze :P
Obrazek

Trochę też popływaliśmy w zatoczce, ale trzeba było coś wrzucić na ruszt, a zapasy jak i pesety się kończyły. Ja jeszcze kilkaset zużyłem dzwoniąc z samotnej plażowej budki telefonicznej do mojej malarki, zapytać czy tęskni :D Dodatkowo skończył się gaz w butli, więc trzeba było radzić sobie po harcersku ;)

Obrazek

Późnym popołudniem ruszyliśmy w przeciwną oceanowi stronę, znaczy do „centrum” Orio zobaczyć, czy psy dupami szczekają, czy może jednak coś się dzieje. W pierwszej napotkanej knajpce od razu zagadnęła do na sympatyczna młoda parka i zanim się obejrzeliśmy, zostaliśmy przez nich upaleni haszem aż po pachy.

Obrazek

Potem, nie wiem kiedy, wsadzili nas do samochodu (w Hiszpanii to nie problem jechać osobówką w 7 osób) i zawieźli na imprezę do pobliskiego miasteczka Zarautz. Impreza, jak się okazało, odbywała się wszędzie. To znaczy w kilku knajpkach, a także na ulicach tej małej mieściny. Wszędzie było pełno młodych ludzi palących jointy, pijących piwo, całujących się, grających na gitarach itp. Ja już z Zarautz niewiele pamiętam, bo wszystko ginie mi w oparach i odmętach. Nie wiem kiedy, jak i z kim wróciliśmy – znaczy było fajnie :)

***

I tak nam minęło kilka dni w tym malutkim Orio, ale niestety głód zaczął zaglądać nam do menażek. Nie wiem kto pierwszy wpadł na ten idiotyczny pomysł - jak znam życie to Wojtek. Postanowiliśmy złowić sobie kolację w rzece, która w Orio wpadała do oceanu. W tym celu jeden z namiotów typu iglo został pozbawiony pałąka, który miał robić za wędkę, a między kamieniami na plaży szukaliśmy żyłki. I o dziwo, znaleźliśmy jej całkiem sporo. Ale to jeszcze za mało, by zostać Kapitanem Ahabem. Na plaży, wieczorkiem, młódź baskijska robiła sobie ognisko. Paweł poszedł zagadać do jakiejś ładnej laski i wrócił z kartonem, na którym po baskijsku miało być napisane: „Dobry wieczór, jesteśmy z Polski, czy mógłby nam pan sprzedać przypon z haczykiem?”. I chyba faktycznie tak było napisane, bo pierwszy napotkany rybak, uchachany, dał nam, oczywiście za darmo, chyba ze dwa przypony z haczykami. Ostatnią rzeczą, jakiej nie mieliśmy, był spławik. Wykorzystaliśmy do jego zrobienia plastikowy słoiczek na film. Teraz już wiecie, dlaczego kilka zdjęć z tej opowieści ma różowe zabarwienie. Otóż wszystkie zdjęcia z filmu, który podróżował do domu w tym słoiczku (może nie do końca wysuszonym) miały potem taką barwę. Ot, fotograficzna ciekawostka.
Niestety łowienie ryb nie przyniosło spodziewanego efektu, tym bardziej, że ktoś potajemnie wpierdolił całą kukurydzę konserwową przeznaczoną na przynętę. Mógłbym jeszcze opisać zakończenie wieczoru, gdy zdesperowany Wojtek próbował zrobić jajecznicę z jajek ukradzionych z gniazda jakiegoś ptaka, ale nie będę Was zniesmaczał.
W ostatni dzień zostało już tylko pakowanie i zakup prowiantu na drogę powrotną. A że środki były jakie były, na powrót do Polski mieliśmy z Pawłem jedynie puszkę fasoli i puszkę soczewicy. Tymczasem Wojtek, stary rewolucjonista, anarchista, rebeliant i punkowiec stwierdził, że nie wyjedzie z Orio bez baskijskiej flagi. Pytaliśmy od sklepu do sklepu, ale jakoś nas spławiano. Jakbyśmy pytali o heroinę spod lady. Może Wojtek wyglądał dziwnie, a może wówczas jeszcze pobrzmiewały echa ETA i obawiano się prowokacji. W każdym razie ktoś sypnął, że może u fotografa. I faktycznie, miejscowy fotograf sprzedał nam (a może dał?) niedużą, baskijską flagę. Potem powstało nasze hasło „kontakt jest u fotografa”. Mogliśmy wracać do domu.

***

Jeśli jeszcze to czytacie, to oszczędzę Was i nie będę opisywał każdego kolejnego stopa. Dość napisać, że po kilku fajnych podwózkach znaleźliśmy się w czarnej dupie, czyli na obwodnicy Paryża i to zupełnie nie z tej strony miasta, z której powinniśmy być. Prowiant został zjedzony poprzedniego wieczora, gdzieś za Bordeaux, a na dodatek złapałem paskudne zapalenie krtani.

Gdzieś w centrum Paryża, gnębiony przez zapalenie krtani, ale w dobrym humorze :)

Obrazek

Podjąłem więc jedyną możliwą decyzję, by przebijać się do centrum, a potem do wschodnich dzielnic, gdzie maiłem ciotkę. Adresu nie znałem, pamiętałem tylko że to Romainville i mniej więcej w którym bloku mieszka. Nie wiem jak tam dotarliśmy, pewnie na gapę. Siedzimy sobie więc w najlepsze pod blokiem, Paweł pali gitanesa, których pół paczki dał nam jeden kierowca, ja nie palę nic bo krtań mnie pali. A tu ciotka wraca sobie spokojnie z pracy i blednie na mój widok. Nie, nie to, że się ucieszyła, czy zmartwiła naszym stanem. Po prostu nie wyglądaliśmy zbyt schludnie, a ciotka ma pierdolca na punkcie czystości i w przedpokoju ma wyklejona taśmą linię, której nie wolno przekraczać w butach, wszystko dezynfekuje itp. Ale w końcu nie mogła nas nie zaprosić :D Zostaliśmy nakarmieni, wzięliśmy prysznic (pewnie szorowała potem łazienkę jeszcze tydzień), a naszym losem bardziej przejął się wujo. Wujo, nie wiem czy wspominałem, czarnoskóry kreol z Gujany Francuskiej o imieniu Rolux. A więc wujo się tak przejął, że okąpanych i najedzonych wsadził do auta i wywiózł na autostradę w kierunku niemieckiej granicy. A może ciotka kazała mu pozbyć się nas jak najszybciej? :D W każdym razie wujo załatwił nam jeszcze podwózkę, w sposób, z którego Paweł do dziś się śmieje. Wujo wpadł na parking przy stacji benzynowej na pełnej piździe, odsuwając szybę wystawił rękę i jeszcze jadąc przybił piątkę z jakimś bracholem w dredach. Potem dopiero zatrzymał się i przekazał nas kolesiowi, który okazał się kierowcą tira jadącym do Reims. Skąd wiedział? Czy się dobrze znali? Nie wiem.

***

Kolejny dzień minął, ale ból gardła mi nie mijał. Czułem się fatalnie, i choć byliśmy już w środku Niemiec, miałem trochę dość. Wiedząc, że zbliża się wieczór i już nic nie złapiemy, postanowiliśmy przenocować w pobliskiej, wysokiej kukurydzy. Gdy już wbiliśmy w nią metodą „na czołg” i rozkładaliśmy namiot, nagle z boku coś zaszumiało, zaszeleściło i znieruchomiało. Dzik? Sarna? Policja? Tymczasem zaszeleściło znowu i z kukurydzy wyłonił się niski typek w czapce z daszkiem:
- Ahoj, jak se máš?! Jmenuji se Jiři! My food – for you!
No i Jiři zaprosił nas do swojego namiotu, gdzie poczęstował nas żarciem, już nie pamiętam jakim. Paweł chyba coś z nim jeszcze popił wieczorem, ja poszedłem spać trawiony gorączką.
Na drugi dzień czułem się jednak lepiej i pożegnawszy małego Czecha kontynuowaliśmy podróż. A to z tirowcem, a to z gajerowcem w wypasionym BMW.

Obrazek

Chwilę po tym zdjęciu (już wspominałem, że ten kartonik zrobiony był z trzech tacek po frytkach) złapaliśmy stopa z taką fajną, ładną laską z gitarą, że aż było mi wstyd, że wyglądamy jak wyglądamy i pachniemy jak pachniemy. Dziewczyna podwiozła nas za Drezno, na parking gdzie było już pełno polskich tirowców. Niestety chodziliśmy prosząc od jednego do drugiego, ale żaden nie chciał nas zabrać do granicy. Rodacy. W końcu, gdy kolejny odmówił, odwróciłem się na pięcie i zacząłem bluzgać pod nosem. Chyba się zlitował, bo gwizdnął na palcach i pomachał, byśmy wrócili. Ja wsiadłem do jego ciągnika, Paweł do drugiego, z jego kumplem. Mój tirowiec non stop puszczał „losing my religion” i tak słuchając R.E.M. wracałem do kraju. Odtąd piosenka ta bardzo fajnie mi się kojarzy.
Całe szczęście mieliśmy zachomikowane jakieś złotówki i w Zgorzelcu złapaliśmy nocny pociąg do Krakowa, gdzie na dworcu kupiliśmy sobie po zajebiście wielkim hamburgerze.

I taka to była wycieczka:)
Sowy nie są tym, czym się wydają...
samek

Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane

#159

Post autor: samek »

Owain pisze: 24 paź 2019, 08:18 A więc latem 1998 r. ...
Fanem stopa jakoś nie zostałem, ale powiem, że dobrze się czytało, oglądało i że w sumie zazdraszczam.
Piątka z plusem.
Awatar użytkownika
wpk
wpkx
Posty: 38826
Rejestracja: 10.2016
Lokalizacja: Nad Wigołąbką
Kontakt:

Re: Zdjęcia z naszej młodości, ryjące berety... a zarazem uwielbiane

#160

Post autor: wpk »

Osz Wy wędrowne żuliki!
Great!
ODPOWIEDZ