Nie no, bez przesady, nie jestem aż tak stary, nie chodziłem z Żeromskim do szkoły w Klerykowie...
Owszem, lali czasem drewnianą linią albo ekierką, czy drewnianym piórnikiem, ale po łapach, i tylko w niższych klasach podstawówki.
Później już przypadki fizycznej przemocy wobec uczniów były rzadkie, ale - przyznać muszę - zdarzały się. Np. w V albo VI klasie jedna z moich koleżanek z klasy (naprawdę mało bystra, skądinąd) na rosyjskim coś napisała źle przez "o nieakcentowane", czyli napisała "a", a nasza rusaczka, dość wredna kobieta, złapała ją za włosy i zaczęła uderzać jej głową o tablicę, powtarzając: "Jak ty to napisałaś?!" Inna rzecz, że trochę się nie dziwię, bo dziewczę owo było wyjątkowo odporne na wszelką wiedzę, i doprowadzała tym wszystkich nauczycieli do rozpaczy - wreszcie, po VI chyba klasie, została na drugi rok, bo już nie była w stanie sobie poradzić. Poza tym, nasza rusaczka lubiła też kpić z ludzi - np. kazała mówić po rosyjsku "Mam krążek (hokejowy)" - "U mienia szajba", no i cała klasa w śmiech. Kazała koledze chodzić po klasie, a nas pytała: "Szto on diełajet?" - "On idiot" - no i znów cała klasa w śmiech, a dane osoby oczywiście czerwone jak burak.
W VII albo VIII klasie, dla odmiany, mieliśmy totalnie jebniętego na punkcie dyscypliny fizyka, dość młodego człowieka, jak sądzę, wtedy ok. 30-tki, który tresował nas po wojskowemu - i nie chodziło o samą fizykę jako taką, ale o zachowanie. Po dzwonku a przed lekcją trzeba było stać w idealnym dwurzędzie na baczność na korytarzu. Facet przychodził, przyglądał się nam, a jak ktoś nie stał idealnie na baczność, kazał podnosić całą rękę do góry i cienką krawędzią twardego dziennika (w sztywnej oprawie) przywalał w bok, i to silnie. Na ferie zimowe, dwutygodniowe, te na przełomie stycznia i lutego, zadał nam połowę zadań ze zbioru Mendla i Mendla... Przez całe ferie, zamiast odpocząć (co chyba miało być ideą ferii), nie robiłem nic innego, tylko rozwiązywałem zadania z fizyki. Mam szczerą nadzieję, że ziemia mu lekką NIE będzie. Nie przepadałem też za moją wieloletnią wychowawczynią.
Mieliśmy też przez jakiś czas dość kopniętą nauczycielkę historii i wychowania obywatelskiego, ale mieliśmy też niektórych bardzo fajnych nauczycieli. Niestety, oni uczyli w określonych grupach wiekowych i zmieniali się co parę lat. Np. w V i VI klasie miałem świetną i bardzo lubianą polonistkę, która niestety przestała nas uczyć gdy wyrośliśmy z VI klasy, i w VII i VIII mieliśmy inną, dość niesympatyczną. Podobnie było z matmą, której nauczyciele zmieniali nam się jak w kalejdoskopie. W VII klasie mieliśmy fenomenalnego nauczyciela, faceta, którego wszyscy lubili, i który potrafił nauczyć nawet dość opornych. Niestety, po VII klasie dostał stanowisko dyrektora innej szkoły i odszedł, a myśmy przez prawie pół roku prawie nie mieli matmy, bo przyszła nowa babka, która miała wiecznie chore dzieci, i ciągle była na zwolnieniu... W końcu rodzice zrobili awanturę, że przecież kończymy szkołę, VIII klasa, a my się matmy nie uczymy, i zorganizowali nam nawet douczanie z matmy, żeby nadrobić stracone lekcje. Miałem fajną biologiczkę, geografkę (która zresztą jako pierwsza uczyła mnie też angielskiego), niezłą i fajną chemicę i fizyczkę. I wyjątkowego trepa wuefowca.
Natomiast liceum było okresem silnej presji psychicznej a nie przemocy fizycznej, a nie byłem na nią zbyt odporny, dlatego nie przepadam za tym okresem życia i raczej nie mam zbyt wielu przyjemnych wspomnień. Liceum kojarzy mi się z wiecznym stresem.