Szerokokątny, żeby zachować większy dystans pomiędzy obiektami.
eLigo,
Niestety, zgadzam się z przedmówcami. Tzn. zakładam, że lepiej wiesz, niż my, ile kosztują studia Twojej córki, bo to Ty za nie płacisz (chyba, że robią Cię w bambo i wysyłają Ci zawyżone faktury

), ale Twój argument, że skoro tu płacisz, to dokładasz się do budżetu i daje Ci to prawo do wpływu na nasze sprawy jest, delikatnie mówiąc, lekko naciągany, bo jak już Nubijczyk zauważył, w ten sam sposób każdy z nas dokłada się do budżetu dowolnego państwa, kupując wyroby importowane, i w ten sposób, mając włoski samochód, japońskie i koreańskie aparaty, chińską elektronikę, i pijąc kenijską i kolumbijską kawę, zyskiwałbym prawo do wpływu na ich sprawy... "Trochę" to naciągane. Gdy byłem jako student w USA, miałem współmieszkańca z Nigerii. Płacił za studia. Czy na tej zasadzie powinien mieć prawo głosu w sprawach stanozjednoczońskich?
I znów, jak napisał Kunta Kinte, wiemy to i owo o tym, co się dzieje w USA czy w UK itp., i daje nam to prawo do wypowiadania się na ten temat, ale nie daje nam to prawa do DECYDOWANIA w ich sprawach, bo nie będąc tam, nie będąc insiderami, nie mamy pełnego oglądu spraw, a przede wszystkim, w niewielkim stopniu bieg spraw tam nas dotyczy.
Dlatego np. wkurza mnie koleżanka mojej mamy, która spruła z Polski gdzieś około 1980 roku (bez związku z Solidarnością i stanem wojennym), i odtąd tam se siedzi, ma obywatelstwo, do Polski przyjeżdża raz na kilka lat na tydzień-dwa, ale "głosuje" na polskie tematy bez przerwy, i "lepiej wie" od nas, co się w Polsce dzieje.
To znaczy, przyznaję, że żeby zobaczyć pewne sprawy, trzeba patrzeć obiektywnie, z zewnątrz - i przekonałem się o tym, będąc w USA, gdy zauważyłem, że Amerykanie nie widzą pewnych rzeczy, które dla mnie, obcego, były dziwaczne.
Później, miałem tu w Polsce kolegę Amerykanina, który mieszkał tu i pracował przez kilka lat, i widziałem, jak dłuższy pobyt za granicą pozwolił mu spojrzeć na USA z zewnątrz, i jak bardzo zmienił jego ogląd Stanów Zjednoczonych. Gdy przyjechał do Polski, był typowym "amerykańskim patriotą", takim, który ma przed domem amerykańską flagę na maszcie, itd. Wszystko co stanozjednoczońskie było najlepsze, najdoskonalsze, i jedyne słuszne i właściwe, i a wszyscy inni na całym świecie robili to źle. Był bezkrytyczny wobec USA.
W miarę pobytu w Polsce, i podróży, które wtedy odbywał, a w wakacje jeździł samochodem po całej Europie, i odwiedził też kilka państw azjatyckich, jego spojrzenie na świat i na USA bardzo się zmieniało, i gdy wracał do Stanów po jakichś 5-6 latach, był człowiekiem bardzo sceptycznym i krytycznym wobec swojej ojczyzny, i nadal taki jest.
Więc przyznaję, że ogląd z zewnątrz pozwala zobaczyć różne sprawy w innym świetle, ale trzeba też mieć ten ogląd od wewnątrz.
Dlatego, jeśli ktoś, powiedzmy, mieszka przez miesiąc tu, przez miesiąc tam, i tak na zmianę - OK, uznaję, że ma wystarczająco dobrą perspektywę, by widzieć wszystkie sprawy we właściwym świetle, i jednocześnie daje mu to prawo do decydowania o ważnych sprawach w obu krajach. Ale jeśli ktoś mieszka tylko "tam", a "tu" bywa z rzadka, to ani nie ma właściwej perspektywy, ani też przebieg wydarzeń "tu" nie wpływa na jego życie "tam". Więc jakim prawem ktoś, kto mieszka "tam" miałby mieć prawo do wpływania na życie ludzi mieszkających "tu"?
Dlatego uważam, że osoby mieszkające stale poza Polską nie powinny mieć prawa np. do głosowania tutaj.
I takie jest, zdaje się, prawo obowiązujące w wielu krajach. Nie pamiętam szczegółów, ale gdzieś czytałem, że przeważnie jest jakoś tak, że ponad półroczny czy roczny pobyt za granicą pozbawia prawa do głosowania... I jest to słuszne. Jeśli ktoś tak długo przebywa za granicą, to ani nie wie tak naprawdę, co się dzieje w kraju, ani to, co sie tam dzieje, go nie dotyczy...