Robotnicy zmieniali się jak w kolajdoskopie, trudno było zaczynać ciągle od początku.

Ale metoda, oczywiście, zacna. Pochwalam.
Gorzej, że sam, niestety, spsiałem, i coraz więciej i częściej używam słów PUZO.

Dodano po 39 minutach 56 strzałach znikąd:
A ja z kolei czytałem, słyszałem i oglądałem, że w ZSRR i Rosji zawsze musi być znaleziony i ukarany winny człowiek. Oglądałem na YT ruskie filmiki o katastrofach lotniczych i kolejowych, i ZAWSZE kończyły się informacją o tym, kogo i na co skazano.
To przypomina mi "Skrzydlate wspomnienia" inż. Witolda Rychtera, który był nie tylko motocyklistą i automobilistą, ale także lotnikiem. Pisał, że wówczas, jeśli komuś udawało się wtedy ujść z życiem z katastrofy lotniczej, a tych nie brakowało, wymiar sprawiedliwości zwykle pozostawiał takiego człowieka w spokoju i cieszył się, że w ogóle przeżył. O ile nie spowodował śmierci innych osób albo bardzo znacznych strat, nie szukano winnego, uznawano to za "nieszczęśliwy wypadek", i uznawano, że samo wydarzenie plus ewentualne własne obrażenia są już dostateczną karą dla sprawcy.
Przyczyn katastrof oczywiście dociekano na miarę ówczesnych możliwości, ale nie przede wszystkim w celach prawnych. Np. dochodzenie policyjne uznało za przyczynę katastrofy Żwirki i Wigury błąd pilotów i złe warunki atmosferyczne, a media próbowały nawet zwalić winę na "nocne pijaństwo u Rychtera", u którego w wieczór poprzedzający lot byli oni na brydżu.
Tymczasem, ponieważ podobnych wypadków (urwania skrzydeł) zdarzyło się wtedy sporo na świecie, w Berlinie zorganizowano międzynarodową konferencję lotniczą, która zajęła się badaniem zjawiska, i okazało się, że winne było nieznane wtedy skręcanie się płatów nośnych, które w ogóle nie były liczone pod tym kątem i nie były na to odporne. Podobno odkrycia tej komisji nigdy nie zostały oficjalnie uznane w Polsce i nie zmieniono ustaleń, dot. katastrofy Żwirki i Wigury.
Rychter wspominał też zabawną anegdotę. Awarie aparatów latających zdarzały się wtedy bardzo często, z nawigacją i umiejętnościami pilotów też różnie bywało - przeważnie latało się z mapą, kompasem, i wzdłuż dróg, a i tak często zdarzało się zabłądzić. Częste więc były lądowania awaryjne na drogach, polach, łąkach - czasem, niestety, zakończone tragicznie, rozbiciem maszyny i śmiercią albo bardzo poważnymi obrażeniami lotników, ale równie często kończyło się na strachu i jedynie na rozbiciu albo uszkodzeniu maszyny, a także czasem różnych struktur naziemnych - płotu, stodoły, obory czy chałupy. W takich sytuacjach pilot zwykle pokrywał szkody z własnej kieszeni.
Kiedyś ktoś się gdzieś tam rozbił, płosząc znajdującego się w pobliżu konia. Gospodarz stwierdził, że koń na pewno ucierpiał trwale i zażądał odszkodowania. Umówili się na, przykładowo, 100 zł, jeśli koń zachoruje, a 200 zł, jeśli koń zdechnie.
Po paru tygodniach gospodarz zgłosił się do lotnika i zażądał... 300 zł.
Bo koń najpierw zachorował, a po paru dniach zdechł.
