Nie pamiętam już, czy przekłuwałem te bąble pod tapetą winylową - w każdym razie, przyschło i przykleiło się na powrót bez śladu. Inne tapety, jeśli dobrze pamiętam, musiałem trochę podkleić na krawędziach specjalnym klejem do tapet w tubce, do takich awaryjnych napraw.
Ogólnie straty u babci nie były bardzo wielkie, a na kolejny remont w świeżo urządzonym mieszkaniu nie mieliśmy już czasu i siły.
Dodano po 9 minutach 8 strzałach znikąd:
Sporego pietra dała mi wtedy, zaraz po pożarze, elektryka, bo woda ciekła z gniazdek i wyłączników, a także ze skrzynki z licznikiem i bezpiecznikami (jeszcze topikowymi). Chciałem je wykręcić, i bałem się ich dotknąć (i chyba słusznie). Gdyby były automatyczne, wyłączyłbym je, dotykając guzika czymkolwiek plastikowym. Oczywiście, gdy "woda opadła" trochę, wykręciłem je od razu.
Z jakiegoś powodu nikt nie wpadł na to, by wyłączyć zasilanie pionów w piwnicy. Zresztą, mieszkania nie są połączone pionami w jednym obwodzie, tylko jakoś zygzakiem.
Ja mieszkam zwykle na ostatnim piętrze.
Sąsiedzi mi nie straszni.
Mnie się powinni bać.
Ale raz kiedyś zostałem zalany.
Mieszkałem wtedy w 11piętrowym budynku. Nade mną mieszkały tylko gołębie. Dosłownie.
Pomiędzy moim mieszkaniem a dachem była pusta przestrzeń. Po co nie wiem.
Wchodziły tam gołębie przez otwory wentylacyjne z których powypadały kratki.
Pewnego ładnego słonecznego dnia spółdzielnia rozpoczęła remont dachu.
Pogoda była piękna. Nic nie zapowiadało katastrofy.
Zdjęli z dachu wierzchnią warstwę. Oczyścili i ... fajrant do następnego dnia.
W nocy przyszła taka ulewa, że świat takiej nie pamięta.
W mieszkaniu ciekło wszędzie. Po ścianach lała się nie woda ale te gołębie gówna.
Powódź na 11 piętrze.
W pewnym momencie do drzwi wali sąsiad z dołu. Co wać pan robisz ? woła.
Co miałem odpowiedzieć? Ryby sobie kurwa łowię.
Zalanych było od góry trzy piętra a może jeszcze jedno.
Długo tam nie pomieszkałem.
Kolega miał mieszkanie pod Wrocławiem, w miejscowości zaraz za granicą administracyjną miasta. Nie mieszkał tam, ale wynajmował. Mieszkanie nie stało puste.
Jedno z niższych pięter czteropiętrowego bloku w nowej zabudowie. Ostatnie piętro to był swego rodzaju penthouse z olbrzymim tarasem jak na blok. I właśnie sąsiad z tego piętra zrobił sobie na tarasie grilla. Takiego normalnego, zasilanego węglem. Słońce, piwo, mięsiwo i leżak. Sąsiad zasnął, co jeszcze nie byłoby może takie złe, ale grilla ustawił pod małym daszkiem, który osłaniał wyjście z mieszkania na te taras. Daszek obłożony plasticzanym sajdingiem. Zapaliło się tak, że wszystkie mieszkania pod nim ucierpiały. Stopiły się nawet piony, które wodę dostarczały. U kumpla, dwa czy trzy pietra niżej pękła szyba w drzwiach balkonowych. Straty były tylko materialne na szczęście, ale taras długo był nakryty plandeką.
Popieram, grille to zło, zło śmierdzące. Na balkonie to już siara do potęgi entej.
Coś w tym jest, że każdy suweren lubi poczuć się samcem z mięsem (najczęściej z biedronki) na widelcu, będąc w centrum zainteresowania sobie podobnych.
Cóż, ja też lubię od caszu do caszu kiełbasę z grilla (nie lubię żeberek czy innego mnięsa "z żyłami"), Albo z ogniska.
Ale grill na balkonie czy na plaży to faktycznie siara kompletna, i najczęściej jest to zakazane. Co innego na działce czy gdzieś na wsi czy w lesie.