Jasię chwalić sobą w tym momencie - odpukać! - nie mogę, zatem żoną osobistą pochwalę dla towarzystwa, Yolą. Bo tak ze trzy tygodnie temu umyśliło jejsię w środku nocy twardość gresu szkliwionego kolanem prawym przetestować zeschodka ostatniego* zeskoczyławszy. No i gdy ponadtydzień okładów i smarowań nie pomógł, lekarza ortopedę o <wymoderowanym> imieniu nawiedzilim. Tenże, pomacałwszy, niewiele myśląc dużą szprycę krwi z owego kolana utoczył i na uesgie iść kazał. Się okazało, że w kurorcie naszym z tym nie tak łatwo, ale udało się w sąsiednim miasteczku Pińczów, co to nawet wśród tomfótów jest sławne.
No i wyszło, że łąkotka nieuszkodzona, ale za to łękotka owszem (albo na odwrót, w każdym razie obu wersji doktór w opisie użył) - rożek naderwany. Potem ojciec... wróć!, doktór Mateusz nas wystraszył, że "źle to wygląda", ale utoczyłwszy tym razem średnią szprycę już nie krwi, a wody czerwonozabarwionej i wymacałwszy/powykręcałwszy kolano zdanie odmienił i kazał przyjść za dni małowiele. A gdy przyszlim we czwartek na umówioną 20, to poczekalim nieco, gdyż doktór na dyżurze swym pacjenta recydywistę - pijaczka z otwartym złamaniem, krzyczącego grubo na wszystkich - operować musiał. Ale jolcyne kolano mu się już spodobało i stwierdził, że jeśli dolegliwości nie będą w normalnym używaniu nogi przeszkadzać, to kroić nie będzie trzeba.
____
* Naschodek ów ostatni małżonka mi narzeka wciąż, więc rozważam jego likwidację - schody zaczynałyby się od drugiego schodka - ale nie wiem, czy to właściwe posunięcie.