Ja tymczasem zmagam się z autorami tekstów takich, jak "John don't can's play's the piano" (po maturze z języka!).
Kolejny, cholerny/psioniczny dzień...
-
puch24
Re: Kolejny, cholerny/psioniczny dzień...
No to miłego.
Ja tymczasem zmagam się z autorami tekstów takich, jak "John don't can's play's the piano" (po maturze z języka!).
Ja tymczasem zmagam się z autorami tekstów takich, jak "John don't can's play's the piano" (po maturze z języka!).
-
samek
Re: Kolejny, cholerny/psioniczny dzień...
Czy to jest średni poziom znajomości języka w tym wieku?
Naprawdę spodziewałem się, że współczesna młodzież po prostu gada, a nie męczy jak np. ja.
Dodano po 6 minutach 8 strzałach znikąd:
Kurna - jaki jest teraz czas na edycję posta?
?!
-
cybulski
Re: Kolejny, cholerny/psioniczny dzień...
chyba tylko pół strzała znikądDodano po 6 minutach 8 strzałach znikąd:
Kurna - jaki jest teraz czas na edycję posta?
?!
-
cybulski
Re: Kolejny, cholerny/psioniczny dzień...
no pisałem przeca - wysiadłem z pociągu jadącego do Kielc
-
puch24
Re: Kolejny, cholerny/psioniczny dzień...
Jasiu, naprawdę już nie wiem, zapewne trafiają się lepsi, ale mnie tak się składa, że ostatnio uczę głównie grupy na poziomie początkującym. "Ciekawe" jest to, że oni są na poziomie początkującym, mimo tego, że WSZYSCY zdawali maturę z języka obcego, choćby na poziomie podstawowym, i w 90% czy 95% przypadków był to język angielski - zupełnie marginalne są przypadki matury z języka rosyjskiego, niemieckiego, francuskiego.
Problem polega na tym, że owi maturzyści często ledwie potrafią się przedstawić i powiedzieć o sobie parę słów, i to często z fatalną wymową i koszmarną gramatyką. Umiejętności konwersacyjne, tzn. załatwienia czegoś, przeważnie leżą i kwiczą.
Naprawdę to jest trochę jak w tych dowcipach o Polaku w Londynie:
- Chcę kupić piłkę. Pił-kę. Pił-kę. (pokazuje takie okrągłe)
- Oh, a ball!
- No, a teraz uważaj (i też pokazuje): do metalu.
Albo:
- Chcę sweter. Swe-ter. Swe-ter. (pokazuje)
- Oh, a sweater!
- No. (bierze zamach jak żołnierz w okopie). Granatowy.
Niestety, moim skromnym zdaniem, nasza szkoła i uczenie w niej czegokolwiek to fikcja.
Obawiam się, że statystyki, wykazujące dobre wyniki naszych uczniów, także na tle europejskim, są po prostu fałszywe. Nie fałszowane liczbowo, tylko w taki sposób ustawiono progi, że uzyskuje się wysoką procentową zdawalność egzaminów mimo słabych odpowiedzi, mimo kiepskiej wiedzy i słabych umiejętności. Trochę jak w tym dowcipie: "pokoloruj drwala".

Po prostu obniża się wymagania. Koledzy, uczący przedmiotów zawodowych, "poważnych", narzekają na bardzo słabą znajomość matematyki, historii, geografii, fizyki, techniki, itd. Ja, ucząc angielskiego studentów informatyki, muszę im tłumaczyć, co jest np. optyczny zapis w odróżnieniu od magnetycznego, co to są półprzewodniki (i pamięć półprzewodnikowa), itd.
Koledzy, uczący przedmiotów związanych z matmą, narzekają na studentów, dla których np. 1/2 + 2/3 = 3/5 ... Albo np. policzenie 5% od 10% od 1234 już ich przerasta. Na wielu kierunkach studiów urządza się douczanie (!) z podstawowych przedmiotów kierunkowych, których znajomość powinni byli wynieść z liceum (a matura powinna to potwierdzić), bo ich znajomość jest podstawą do dalszej nauki. Tymczasem nie można realizować programu studiów, bo po prostu się nie da ze względu na braki w wiedzy i umiejętnościach, w zakresie podstaw.
W przypadku języków obcych jest ten problem, że nie ma u nas w Polsce obowiązku nauki konkretnego języka w szkole. Może to być jeden z popularnych języków nowożytnych: angielski, rosyjski, niemiecki, francuski, chyba hiszpański też. W przypadku np. matematyki czy fizyki, historii czy j. polskiego - jest określony program nauczania, absolwent liceum powinien wykazać się ich znajomością na określonym poziomie, a uczelnia wyższa może tego wymagać i ustawiać program nauczania w oparciu o założenie, że zaczynamy od konkretnego poziomu, a student ma znać podstawy, kropka.
W przypadku języka nie możemy stawiać takich wymagań, bo nie ma obowiązku nauki konkretnego języka. Student zawsze może na angielskim powiedzieć, że w szkole uczył się rosyjskiego czy niemieckiego, i chce zaczynać od poziomu podstawowego.
Pamiętam, jak jakiś czas temu koleżanka, przyzwyczajona do nauczania studentów UŁ, gdzie mieli egzamin wstępny z angielskiego na dość wysokim poziomie, i gdzie w ogóle nie uczyli grup podstawowych, bo takich nie było, kazała studentom pierwszego roku kupić książkę do First Certificate. No a okazało się, że oni ledwie co umieli się przedstawić...
No i był zonk.
Problem polega na tym, że owi maturzyści często ledwie potrafią się przedstawić i powiedzieć o sobie parę słów, i to często z fatalną wymową i koszmarną gramatyką. Umiejętności konwersacyjne, tzn. załatwienia czegoś, przeważnie leżą i kwiczą.
Naprawdę to jest trochę jak w tych dowcipach o Polaku w Londynie:
- Chcę kupić piłkę. Pił-kę. Pił-kę. (pokazuje takie okrągłe)
- Oh, a ball!
- No, a teraz uważaj (i też pokazuje): do metalu.
Albo:
- Chcę sweter. Swe-ter. Swe-ter. (pokazuje)
- Oh, a sweater!
- No. (bierze zamach jak żołnierz w okopie). Granatowy.
Niestety, moim skromnym zdaniem, nasza szkoła i uczenie w niej czegokolwiek to fikcja.
Obawiam się, że statystyki, wykazujące dobre wyniki naszych uczniów, także na tle europejskim, są po prostu fałszywe. Nie fałszowane liczbowo, tylko w taki sposób ustawiono progi, że uzyskuje się wysoką procentową zdawalność egzaminów mimo słabych odpowiedzi, mimo kiepskiej wiedzy i słabych umiejętności. Trochę jak w tym dowcipie: "pokoloruj drwala".

Po prostu obniża się wymagania. Koledzy, uczący przedmiotów zawodowych, "poważnych", narzekają na bardzo słabą znajomość matematyki, historii, geografii, fizyki, techniki, itd. Ja, ucząc angielskiego studentów informatyki, muszę im tłumaczyć, co jest np. optyczny zapis w odróżnieniu od magnetycznego, co to są półprzewodniki (i pamięć półprzewodnikowa), itd.
Koledzy, uczący przedmiotów związanych z matmą, narzekają na studentów, dla których np. 1/2 + 2/3 = 3/5 ... Albo np. policzenie 5% od 10% od 1234 już ich przerasta. Na wielu kierunkach studiów urządza się douczanie (!) z podstawowych przedmiotów kierunkowych, których znajomość powinni byli wynieść z liceum (a matura powinna to potwierdzić), bo ich znajomość jest podstawą do dalszej nauki. Tymczasem nie można realizować programu studiów, bo po prostu się nie da ze względu na braki w wiedzy i umiejętnościach, w zakresie podstaw.
W przypadku języków obcych jest ten problem, że nie ma u nas w Polsce obowiązku nauki konkretnego języka w szkole. Może to być jeden z popularnych języków nowożytnych: angielski, rosyjski, niemiecki, francuski, chyba hiszpański też. W przypadku np. matematyki czy fizyki, historii czy j. polskiego - jest określony program nauczania, absolwent liceum powinien wykazać się ich znajomością na określonym poziomie, a uczelnia wyższa może tego wymagać i ustawiać program nauczania w oparciu o założenie, że zaczynamy od konkretnego poziomu, a student ma znać podstawy, kropka.
W przypadku języka nie możemy stawiać takich wymagań, bo nie ma obowiązku nauki konkretnego języka. Student zawsze może na angielskim powiedzieć, że w szkole uczył się rosyjskiego czy niemieckiego, i chce zaczynać od poziomu podstawowego.
Pamiętam, jak jakiś czas temu koleżanka, przyzwyczajona do nauczania studentów UŁ, gdzie mieli egzamin wstępny z angielskiego na dość wysokim poziomie, i gdzie w ogóle nie uczyli grup podstawowych, bo takich nie było, kazała studentom pierwszego roku kupić książkę do First Certificate. No a okazało się, że oni ledwie co umieli się przedstawić...
-
puch24
Re: Kolejny, cholerny/psioniczny dzień...
Ogólnie rzecz biorąc, uważam, że naszą szkołę jako taką należałoby znuklearyzować, zaorać, zagrabić, tak, żeby ślad nie pozostał, i zacząć zupełnie od nowa.
-
zdyboo
Re: Kolejny, cholerny/psioniczny dzień...
Niestety Jasiu, ale poziom angielskiego to jest jakiś dramat. Kilka miesięcy temu prowadziłem rekrutację. Znajomość angielskiego wymagana, głównie na piśmie. Można nawet mieć blokadę w głowie, że choć się dobrze zna język, to nie ma opcji odezwania się.samek pisze:Czy to jest średni poziom znajomości języka w tym wieku?
Naprawdę spodziewałem się, że współczesna młodzież po prostu gada, a nie męczy jak np. ja.
Dawałem do przeczytania i przetłumaczenia lub opowiedzenia władnymi słowy dwa akapity z tekstu, który sam kiedyś napisałem. Tłumaczyłem w nim rzeczy trudne lajkonikom. Starałem się pisać prosto. Zresztą nie uważam, że jakoś szczególnie dobrze umiem angielski. Film obejrzę, pogadam, ale książki nie przeczytam.
I co? Ponad dwadzieścia rozmów i trzy osoby były OK. Wszyscy młodzi, mlodsi ode mnie. Angielski pewnie mieli już w szkole podstawowej. W CV poziom B2 czy inny średniozaawansowany, dobry, bardzo dobry itd. Jedna babka, starsza miała odwagę napisać, że się uczy i nie bardzo jeszcze umie. Niestety, to co już się nauczyła, było za mało.
-
puch24
Re: Kolejny, cholerny/psioniczny dzień...
Ja nie uczę dzieci szkolnych, tylko młodzież studencką i dorosłych w firmach, więc uprawiam andragogikę a nie pedagogikę, i z dziećmi uczącymi się angielskiego mam kontaktu 0,01%. Ale nie tak dawno temu douczałem gimnazjalistę i widziałem jego podręcznik.
Znakomita większość zadań polegała na wyborze prawidłowej odpowiedzi spośród 2, 3 czy 4 podanych, gotowych. Zadań, w których uczeń musiałby samodzielnie ułożyć w całości choćby jedno całe zdanie, prawie nie było.
I co najważniejsze: cel podręcznika. Otóż nie było nim wcale nauczanie angielskiego, tylko przygotowanie gimnazjalistów do zdawania egzaminu na koniec gimnazjum. Co parę stron była sekcja pt. "W czasie egzaminu będziesz musiał... " i ćwiczenia, przygotowujące do wykonania tego właśnie zadania. Czyli książka typowo pod egzamin.
Więc jeśli prowadzi się lekcje nie po to, żeby czegoś faktycznie nauczyć, tylko po to, by uczniowie zdawali egzaminy, to o czym my mówimy?
Znakomita większość zadań polegała na wyborze prawidłowej odpowiedzi spośród 2, 3 czy 4 podanych, gotowych. Zadań, w których uczeń musiałby samodzielnie ułożyć w całości choćby jedno całe zdanie, prawie nie było.
I co najważniejsze: cel podręcznika. Otóż nie było nim wcale nauczanie angielskiego, tylko przygotowanie gimnazjalistów do zdawania egzaminu na koniec gimnazjum. Co parę stron była sekcja pt. "W czasie egzaminu będziesz musiał... " i ćwiczenia, przygotowujące do wykonania tego właśnie zadania. Czyli książka typowo pod egzamin.
Więc jeśli prowadzi się lekcje nie po to, żeby czegoś faktycznie nauczyć, tylko po to, by uczniowie zdawali egzaminy, to o czym my mówimy?